hsienko
  POLANY * reportaż
 



reportaż-dziennik rodzinny...

Polany - niewielka miejscowość w gminie Krynice w województwie zamojskim. Po raz pierwszy trafiłem tutaj w kilka tygodni po ślubie. Teściowa była właścicielką hektara plantacji porzeczek i hektara sadu owocowego. Była to scheda po mężu zmarłym na początku lat siedemdziesiątych. Zauroczony sielskim krajobrazem, pełen optymizmu zapewaniałem ją wówczas, że nie pozwolimy wspólnie ze szwagrem by ten skrawek ziemi leżał odłogiem i umierał z powodu braku gospodarza. Jako do syna chłopa - po prostu - nie docierał do mnie jedynie słuszny plan, żeby to sprzedać ze względu na okoliczności.  A okoliczności były takie, że po śmierci głowy rodziny sad i plantacja porzeczek podupadały z roku na rok.

Z roku na rok coraz mniej opłacalna była także produkcja jabłek i porzeczek. Poza tym cała rodzina mieszkała w Lublinie, a coroczne wyjazdy i prace kilku osób na porzeczkobraniu i jabłkobraniu pochłaniało sporo wydatków. Przepadały wakacje dorastających córek, które coraz ostrzej buntowały się przeciwko utrzymywaniu ojcowskiej schedy. Ziemia ta zaczęła ciążyć - z czasem zamiast dochodu jej uprawianie przynosiło coraz dotkliwsze straty;  rosły koszty nawozow, środków ochrony roślin, benzyny i części zamiennych do samochodów. Wszystko działo sie w epoce historycznych przemian społecznych, politycznych, ekonomicznych, rolniczych. A przede wszystkim rodzinnych.


Byliśmy skazani na wielokrotne wizyty w miejscowyn sklepie. 
+++

I właśnie wówczas, kiedy to agitacja córek za sprzedaniem rodzinnej schedy nabrały coraz ostrzejszych form, wówczas wlaśnie obie wyszły za mąż za chłopów z kłosami w herbie. A ci - jak to chłopi - dla nich nie było nic nieosiagalnego. Nic poza chłopskie bary i dwie ręce.  Zadecydowali - spróbujemy dźwignąć schedę z ruiny. Może nawet zrobić z niej źródło niezłego dochodu. Były samochody (nota bene kupione w dużej mierze z zysków z pracy na działce), był zapał i wiara, że po roku, dwóch państwo wreszcie zapali zielone światło dla ogrodników i rolników. Bo brakowało przecież żywności, a chłopi uciekali od rolnictwa. Wierzyliśmy wówczas, że wreszcie ktoś tam w Warszawie pomyśli i opamięta się.

- Tak wiecznie być nie może - mówił dziadek, który pokazywał Polany i swoje gospodarstwo. - Zobacz - zamaszystym wyciągnięciem ręki wskazał krajobraz. - Jak tu pięknie. Brama Roztocza.

Rzeczywiście - te nasze dwa hektary, usytuowanie w głębokiej niecc w malowniczym krajobrazie porzeczkowych plantacji, wzbudzały poetyckie skojarzenia i impulsy.  Z wierzchołka widać połacia, pół, łąk i lasów. Niedaleko, bo tylko kilka kilometrów obok leży Zaboreczno. do krynickich jezior tylko 15 minut drogi, pare kilometrow. Czyste wonne powietrze, nieskażona woda...

- Tylko ludzi nie ma - troskał się dziadek tutaj urodzony, dorabiający sie, przeżywajacy tutaj kolejne przesilenia wojennej zawieruchy. - Wszystko pouciekało do miasta, niektórzy to już nawet ministrami zostali. - O popatrz - wskazał obejście sąsiada. - Jeden syn jest doktorem w Warszawaie, drugi studiuje na Akademi Wychowania Fizycznego, inny pracuje w Zamościu i mówi, że w nosie ma gospodarstwo.

A na Polanach było już wówczas 19 takich opuszczonych gospodarstw jak dziadka. Tu, czyli do dziadka miał jeszcze kto co roku przyjeżdżac robić, tam już nie. Opuszczone zabudowania straszyły pustką i milczeniem. Drewniane obory, stodoły, komórki powoli umierały.

- Stoją tu jak pomniki historii - komentował szwagier, kiedy szliśmy do sklepu. Potem pytał: - Ciekawe, czym to się skończy, przecież wiecznie tak nie będzie.

Żal było dziadka, który z tym miejscem, z budynakmi, wąwozami i wzgórkami, z jabłkami i porzeczkami, czy wreszcie ze swoimi pszczołami, związął całe swoje życie. To jego dorobek, warsztat pracy. Wykształcił dzieci, lecz niestety, ten, który niał tu być zmarł tragicznie. Sam był już po poważnej chorobie. Kupił małe mieszkanko przy ul. Junoszy w Lublinie po czym rozpisał majątek na dzieci, pokupował samochody w nadziei, że dzięki nim ziemia nie bedzie sprzedana, a pszczoły nie umrą z tęsknoty. Nie pomylił się - przez kilka lat było tak jak sobie wymyślil. Sad rodził owoce, porzeczki rosły zbliżając się do szczytowego okresu wydajności.  W każde wakacje, przez miesiac gospodarstwo żyło. Sześć hektarów - 3 ha sadu i 3 ha porzeczek dzień w dzień miały opiekunów i gospodarzy.  Bo oprócz schedy teściów mieli tu też takie same działki - córka dziadka, pielęgniarka z Lublina, oraz syn - muzyk z zawodu. Oni też - jeszcze - wierzyli w lepszy czas dla wsi i rolnictwa, Dla sadów i ogrodnictwa. Bo niby dlaczego mieli nie wierzyć, przecież dotychczas się opłacało.  Za pieniądze i zyski z działki można było załatać niejedną dziurę w rodzinnych budżetach.

- Trochę za daleko od Lublina - mówiłem wówczas do dziadków. - Te mieszczychy z Lublina, mając na mysli wszystkich. - Już w mieście wychowane. Nie porobią tutaj długo. Jeszcze rok, dwa, trzy... Czas Balcerowicza swoje zrobił i spustoszył mentalnie do cna, wyzerował nasze głowy. 

Odwracał się dziadek z Polan ode mnie i ocierał ukradkiem łzy. I żadne słowa, ani filozoficzne myśli o nieuchronnosci nadchodzących przemian, nie miały szans na neutralizację jego wewnętrznej rozpaczy. Nikt nie miał szans ukojenia żalu za umierającą przeszłością.

- Nieraz fruwały tutaj kobiałki w powietrze rzucane z nerwów przez dziadkowe wnuki - mówiła teściowa. - Kiedy koleżanki i koledzy jechali na kolonie, wypoczywały na wakacjach w Bułgarii, oni musieli stać przy krzakach porzeczek i w głebi ducha przeklinać los za obdarowanie ich chłopskim pochodzeniem.

XXX

I przszedł czas, że wszystko miało się odmienić. Czas nadziei. Mieliśmy ze szwagrem doprowadzić do pełnej kultury uprawy podupadający sad i plantację porzeczek. Mieliśmy co rok odwiedzać i odświeżać ziemie. Gospodarstwo. - Ten, coraz bardziej zapomniany i zapadający się w czeluść ziemi i czasu - pomnik. Pomnik dziadkowej walki, pracy, przeżyć, wspomnien!

Jest lipiec 1985 rok.

Piątego lipca ruszam z "dziadkiem z Czechowa" (ojciec teściowej) i szwagrem do Polan.  Jedziemy jako forpoczta większej ekipy. Mamy za zadanie - oczyścić z pokrzyw i krzaków plantacje. Jesienią Grzesiek (szwagier) miał spryskać tę zieleninę, ale nawalił opryskiwacz. Pękła beczka i wyciekł płyn. No i nie było w zastępstwie i na poczekaniu środków ochrony. Zaopatrzeni w kosy i osełki dotarliśmy do Polan koło południa.
 
Budynek w którym zamieszkalismy to drewniane mieszkanie "Dziadka z Junoszy". Rozłożyliśmy swój ekwipunek w największym pokoju, było duzo przestrzeni, koło mojego okna stała lodówka. Dziwiłem sie, że jeszcze nikt jej stąd nie ukradł. Dziadek stwierdził, że ludzi tu uczciwi i jest pewien ich godności. Wyładowanie prowiantu - jajek, pierogów na zapas, boczku, chleba, konserw rybnych, placków, smalcu, trwało kilkanadziesiat minut.  Później znieśliśmy do domu koce i śpiwory. W międzyczasie Grzesiek przygotował inauguracyjny posiłek. 

Ponieważ nie za bardzo przepada za pierogami, postanowił, że od razu je zjemy, żeby już nie myślec o nich. Przeniósł się z ekwipunkiem do kuchni i rozpoczał 'podkolorowywanie' do słusznego koloru ciemno-brązowego. Pachniało już samo skwierczenie tłuszczu, a co dopiero cebulowy retusz... Fachowiec.

Kiedy dziadek dzielił dzieci majątkien - odbyło się losowanie. Budynek mieszkalny wylosowała ciocia Zosia pielęgniarka w Lublinie. Komórki, wujek Zenek - muzyk.  Stodołę, nieżyjący już teść, wówczas dyrektor w dużym zakładzie pracy. 

Później już rodzeństwo samo się organizowało przy pracy n rodzinnej schedzie. Wszystkie budynki podzieliło solidarnie na trzy. I tak w mieszkaniu teściowi przypadł najwiekszy pokój. Kuchnia przypadła Zosi. Szwagier smażąc pierogi w kuchni cioci Zosi zamartwiał się, żeby co nie zepsuć, bo przecież jest dla niej obcy. Pachnący tłuszcz już od początku laskotał język, bo po znacznej podróży zgłodnielismy. Na szczęście nic nie wybuchło i po soczystym posiłku, mogliśmy wyruszyć do pracy.  Do oddalonej o ok. kilometra plantacji porzeczek trzeba bylo przejść przez sad. Przed wyjścem czekało nas pół godziny klepania kos. Załozyliśmy "chłopskie mundury antypokrzywowe" i ruszyliśmy na plantacje. Według opowiadań czekało nas "odkrywanie porzeczkowego runa". Krzaki porzeczek trzeba było odkryć dla światła, bo zarosły całoroczną nieobecnością użytkowników. Liczyliśmy, że zajmie nam to 3-4 dni, oczywiście jeśli bedziemy się uwijać... Równy hektar cięcia mini-maczetami zwanymi kosami chwilami półtorametrowego lasu pokrzyw. Kiedy zobaczyłem plantację - przeraziłem sie. Porzeczek nie było widać, dopiero po nieśmiałym wejściu w las pokrzyw zauważyłem ich krzaki. 

Często w żniwa machałem kosą, ale nigdy takiego areału pokrzyw. Ostrzegano, że to są prawie normalne pokrzywowe drzewa, lecz nie wierzyłem, byłem tutaj przecież dwa miesiące temu. Nie przewidzialem szybkosci wzrosty pokrzyw.

- Nie wiesz chłopie jak pokrzywa potrafi szybko rosnąć - powiedział dziadek. - nie pierwszy raz tutaj staje do roboty.

Rzeczywistość okazała się koszmarna. Bo to nie była plantacja,. to był las pokrzyw, wysokich czasami na 2 metry. Drzew okrutnych w wyglądzie, kąsających ciało, jakby zmutowanych po tajemniczym wybuchu. I jeżeli w sadzie rosły zamiast świerków, sosen. akacji i pomiedzy jabłoniami, śliwami, gruszami, orzechami, wiśniami i dosięgaly koron drzew, to na plantacji porzeczek przerastały krzewy i to o dobre dwa razy. Dziadek ponowił klepanie kos, my ze szwagrem "przekopaliśmy" przez plantację ścieżkę, żeby w ogóle można chodzić. No i potrzebna była, żeby dojść do sklepu odległego od plantacji o 500 metrow. Czynność a właściwie ciężkę pracę nazwałem "maczetowym koszeniem".

Pierwszy odpoczynek dziadek zaproponował już po pół godzinie. Odsłoniliśmy kilka krzaków porzeczek o kolorze żółtym. Z nieba lał się żar, z nas pot, wiekszy i coraz większy. Coraz więcej potu. Po godzinie zauważyłem na dłoniach pęcherze. Wkrótce rozpoczęło się pieczenie, które było skutkiem pekania pęcherzyków. Znalem to, ale dopiero, kiedy zwieźlismy w domu kilka żniwnych wozów ze snopkami, które się podawało-układało-zrzucało lub ponownie podawało-i ponownie układało. Te snopki ręce i widły po prostu pieściły. Tutaj trzeba było pieścić maczety, kosiska i pokrzywy.

- Co nie myślałeś, że będzie aż tak źle? - pytał z dziwnym uśmieszkiem senior naszej ekipy, Właściwie to oldboj. Dziadek był już po 70-tce.

Odpowiadałem:
- Dziadku, u mnie cepy i kłosy w herbie. Jestem przyzwyczajony do trzonka, nie ma różnicy, szpadel, kosa, widły, siekiera, a nawet taka koso-maczeta.

- Za trzy dni zrobimy - zapewniał dziadek. Upewniał szwagier. - Zrobimy! Nie ma sprawy.

Oczywiscie chodziło o pchnięcie sprawy odsłonięcia krzaków porzeczek tak, żeby "rwacze" mogli podejść i zrywać. Czekaliśmy na dojechanie pozostałych dwóch ekip, to znaczy tej od cioci Zosi i wujka Staśka. Zawsze to raźniej będzie!


...u Chwaleby był skup porzeczek... Ciągnikiem marki Dzik odwiedzało się skup wielokrotnie. Jabłka z sadu zabierał TIR. Jednak wpierw trzeba bylo oczyścić sad z krzewów, zebrać owoce, zwieść do stodoły i magazynów, poczekać na przyjazd samochodu...

 
  Dzisiaj stronę odwiedziło już 50 odwiedzający (70 wejścia) tutaj!  
 
Ta strona internetowa została utworzona bezpłatnie pod adresem Stronygratis.pl. Czy chcesz też mieć własną stronę internetową?
Darmowa rejestracja