hsienko
  Asfaltowe łąki (Ale koń się uśmiał, Judoki, Spawacze, Ty tylko NPK, polifoska i polifoska...)
 

...miał mi poopowiadać o wojnie dziadka, o tym o czym inni nie chcieli cokolwiek mówić...

***


... dodał, że jednak dziadek nie chce wspominać tamtych chwil i wojny. Nie chce mówić o swojej decyzji pójścia do wojska. Był młody, a na wsi nie widział przyszłości. Tylko w wojsku mógł zarabiać tyle, żeby spełnić swoje marzenia... Nie wiem dlaczego nie chce opowiadać z kim i o co walczył. Nie chce nic mówić, ale może kiedyś się przełamie i opowie i tobie i mnie. Powie wszystkim, jak był ranny w Żytomierzu i jak cudem przeżył ten postrzał w brzuch. Kula normalnie przeszła przez brzuch robiąc mu dziurę. Do dzisiaj ma znak po tej ranie, taki dzyndzel, jakiś dodatkowy palec, który mu sterczy przy biodrze i nie może spać na tej stronie.

Maciek słuchał z zapartym tchem opowieści taty. Tysiące myśli kołatało mu po głowie... Teraz jeszcze ten dzyndzel doszedł do magazynu tajemnic do rozwikłania tkwiących w malutkim móżdżku. Dziadek był na wojnie, bił się... Tam giną ludzie... Dziadek Janek był ranny i cudem się uratował. Boże!!

W jego głowie kłębiły się różne sceny, biły ze sobą różne pytanie i różne odpowiedzi. Już wiedział, że tej nocy szybko nie uśnie. W dodatku te słowa ojca: - Może kiedyś dziadek nam opowie o tej wojnie. Teraz nie chce i należy to szanować. Zresztą, tak samo nie chce nic powiedzieć jego kolega Józek Zieniewski, który walczył z nim na tej wojnie. – Lepiej o tym nie mówić – zakończył tata. Potem już słyszał tylko szept mamy do taty: - Było mu wcale nie wspominać, przecież teraz będzie pytoł i pytoł, a dziadek będzie zły.

Mama miała wyraźną pretensję do ojca, że powiedział Maćkowi o wojnie dziadka w armii Piłsudskiego przeciwko bolszewikom...

Kiedy kładł się spać, a mama z tatą rozmawiali o dniu jutrzejszym, Maciek myślał o tym, czy jutro z rana nie popędzić do dziadka i rozpytać go o tę wojnę. Bał się jednak, że oberwie od taty, jak się dowie o tym zapytaniu do dziadka. Usypiał bez postanowienia, czy rano popędzi do dziadka, czy też poczeka do niedzieli i jak się wszyscy zbiorą koło Ardasińskiej na ławeczce na pokościelnych pogaduchach, to mignie niespodziewanie do dziadka, który wówczas zwykle odpoczywa, bo jest zmęczony więcej od innych i wtedy go o wojnę spokojnie rozpyta. Aby do rana – pomyślał kiedy powieki zasłoniły mu świat kończąc ciekawy, a jednocześnie straszny dzień.

W nocy przyśniło mu się, że ojciec wychodzi bez niego z domu. Zerwał się i sprawdził z kim śpi. Wszystko się zgadzało, to był tata. Spokojnie położył się z powrotem i czekał na sen. Przyszedł szybko, choć jeszcze zdążył pomyśleć o tym, że raniutko pójdzie do dziadka Janka, albo nawet zapyta babcię Antosię o tę wojnę. Tymczasem, kiedy obudził się i zwietrzył, że na dworze nadal jest ciemno, natychmiast obmacał cały tapczan. Ojca nie było obok niego. Zerwał się na równe nogi i popędził na dwór. – Tato, tato!! – krzyknął, lecz nikt mu nie odpowiedział. W stajni nie było konia a na podwórku wozu. – Musiał pojechać w pole – pomyślał i szybko wystartował w kierunku gór. – Tato, tatooo – niosło się bez przerwy przez pola. Obejrzał się, ale w ciemności nikogo nie widział.

Ledwie słyszał krzyk mamy: -
- Maciek tata pojechał do Radawczyka po siano. Wracaaaj!.
- Wrócił do domu. Było do dnia, toteż mógł się położyć. Mama też ponownie położyła się spać. Czekał kilka minut na ojca, ale niecierpliwość wzięła górę. Ponownie wymknął się z łóżka i pognał w kierunku Radawczyka. Nie mogło być inaczej, musiał być koło taty.

Na dworze zaczynało świtać, było mu zimno i strasznie się bał. Chciał być jednak razem z ojcem. Znów usłyszał krzyk mamy, krzyczała że się przeziębi, że przecież jest tylko w majtkach, ale nic nie miało znaczenia... Pędził przed siebie, jakby wiał przed nieznanym strachem. Gospodarze właśnie zaczęli wynosić bańki z mlekiem pod drogę, aby wozak miał łatwiejszy załadunek. Bednarczykowa krzyczała nawet coś do niego, żeby nie leciał, że tata zaraz będzie wracał, ale nie słuchał tylko gonił przed siebie. Chłód coraz wyraźniej wdzierał się do gardła i mroził przełyk, tak że nie bardzo mógł już oddychać. Był pewny, że trafi do ojca, przecież już raz go ze sobą zabrał i na łąkę i do pracy. Pokazywał mu nawet jak się kosi siano, jak się grabi i wrzuca na wóz. Mówił komu najlepiej to siano smakuje i że bez siana, on nie piłby mleka. Więcej, ojciec mu powiedział, że bez siana nie byłoby mleka... Nie potrafił nawet logicznie przemyśleć tego wszystkiego, bo przecież siano było zielone, a mleko białe., ale szybko o tym zapominał, bo pojawiły się nowe sprawy w jego małej łepetynie.

Maciek pędził w kierunku Radawczyka, ale coraz bardziej się bał, że go ktoś złapie. Było już jaśniej, a jemu coraz częściej brakowało tchu. Wreszcie dotarł do gaci, takiej żużlówki przez łąkę. Wiedział, że trzeba skręcić w prawo... Potem z pięćset metrów i w prawo...Zobaczył konia z wozem. Tak, to był ich koń, ten sam, którego czasem czyścił razem z ojcem. Pasł się, teraz podniósł na chwilę głowę, rozejrzał się... Rozmachnął łepetyną, aż krople rosy spadały z kantara tworząc ferię małych kropelek rozlatującą się na wszystkie strony świata, do góry, w bok, spadały na trawę. Już się przestraszył, że tata gdzieś się zapodział, ale dostrzegł go kilkadziesiąt metrów dalej. Był pomiędzy olszynami i kosił trawę. Strach go ogarnął. Tak pędził do ojca, a teraz bał się podejść. Cichutko zbliżył się do miedzy obok drogi i usiadł na trawie. Przeniknęło go straszliwe zimno, rosa zmoczyła mu doszczętnie majtki, a przez podkoszulek przedzierało się poranne, wilgotne, bagienne powietrze... Czuł zapach siana i słyszał chrupanie konia, który zajadał się świeżym zielonym siankiem. Czasami wyprzęgnięty z orczyka podnosił łeb i spoglądał na niego. Patrzył z niedowierzaniem memłając strawę, później patrzył na ojca i znów pochylał łeb, aby naskubać zieleniny. Wreszcie i ojciec oderwał się od koszenia i obejrzał na konia. Zobaczył kogoś na miedzy... Zostawił wszystko i podszedł. Jego oczom ukazał się niewiarygodny widok. Oto siedział na miedzy, zziębnięty do nieprzytomności, ubrany w majtki i podkoszulkę jego syn.

- Boże święty – rzekł do siebie. – Dziecko kochane, jak ty tutaj trafiłeś? – mówił nie czekając na jakąkolwiek odpowiedź. Zdejmował ubranie z siebie i okręcał nim Maćka.

- Czego mnie nie zabrałeś? – spytał z żalem w głosie i wyrzutem w oczach Maciek. – Wczoraj wziąłeś mnie do pracy, a dzisiaj mi uciekłeś. A przecież obiecałeś... Że teraz już zawsze będziemy razem pracować...

Po chwili obaj wracali do domu. Szybko. Ojciec mówił mu, że nakrzyczy na mamę za to, że go puściła tak rano z domu. Powtarzał wciąż: „Głupia baba i głupia baba”. Mijali sąsiadów i mieszkańców wsi, którzy opowiadali tacie, że chcieli zatrzymać Maćka, ale uciekał im w pola i dalej gnał przed siebie. Wówczas obejmował go i przytulał, a potem zacinał konia, aby tylko szybciej dotrzeć do domu. Gdy dojechali, o pogoni Maćka za ojcem było już głośno. Ktoś próbował mu tłumaczyć bezsens takich pogoni, mówiono że tata musi pracować, aby on miał co jeść i że on jak dorośnie to będzie mu pomagał, a wtedy tata będzie miał więcej czasu dla niego. Ojciec tymczasem ubierał się w nowe ubranie i szykował do pracy. Biała koszula, krawat, spodnie w kant, buty na glanc. Miał jakieś ważne zebranie. Maciek też zaczął rychtować się z nim do pracy... Niestety, tym razem wyjście z ojcem nie było możliwe, bo jechał na zebranie do powiatu. Daleko, bo aż dziesięć kilometrów od domu. Maciek rozryczał się siermiężnie, tak że pewnie sąsiedzi pomyśleli, że obrywa za poranne harce po polach. Dopiero, gdy mama powiedziała, że idzie do dziadka, przestał żmędzić i spojrzał na nią przyjaźnie. Jego łepetyna zwietrzyła szansę zapytania dziadka o to wojsko i wojnę.

Tymczasem mama kategorycznie zabroniła mu wypytywania o to dziadka. Pod groźbą otrzymania lania jakiego nigdy nie oberwał. Powtarzała bez przerwy: – Gdy dorośniesz, to dziadek sam ci opowie.

Asfaltowe łąki (fragm)

***

Judoki

... jedną z ważniejszych dyscyplin, które zaplanowaliśmy do naszej olimpiady było judo. Nie mogło być inaczej - Koka trenował judo i obiecał nam dokładnie przekazać o co w nim chodzi. Dlatego judo wydawało nam się bardzo ważne. Nie było też bagatali w tym. że można się było nauczyć chwytów i pokonać sprytem silniejszego rywala - nie tylko na macie, ale w razie potrzeby w realnym świecie. 

Było w okolicy kilku takich, którzy sadzili się, że są silniejsi i sprytniejsi. Po prostu, podskakiwali nam. Zbliżały się wakacje, toteż zmieniliśmy nieco program przygotowań przestawiając ważność trenowanych dyscyplin. W dodatku mocno nam przeszkadzały te żniwa, wykopki, zwózki i inne okoliczności. Nie mogłem sie doczekać Koki, bo wiedziałem, że mnie podszkoli więcej niż innych i będę najlepszy. Miałem u niego fory... Nawet nie wiedziałem dlaczego, ale wówczas mnie to nie interesowało.

No i jeszcze wymyśliłem, żeby trenować na łące, bo Koka kazał pomyśleć nad podłożem - najlepiej miękkim, które by było podobne do maty dla judoków. Podłoże pastwiskowe było ryzykowne, można się było nieźle nadziać, piaskowe podobnie. Koka uznał pomysł z łąką za znakomity. Nie rozeznałem, oczywiście wszystkiego, ale pochwała Koki był dla mnie cenna. Czailiśmy tylko chwili, kiedy najwięcej ludzi będzie w polu, żeby nas znów nie wytykali, ze zamiast pomagać przy żniwach, czy innych pracach to ganiamy jak cudaki po wsi i figlujemy... 
 
Nauka i treningi judo były dla nas i ciekawe i zupełnie zmieniały wyobrażenie o sportach walki. Koka - cwaniak z miejsca zaraz przyjeździe na wakacje,  pyrgał mną po tej łące. Obił mnie dokumentnie, bałem się, że przez tydzień nie będą mógł wstać z łóżka. Niektóre chwyty mi podchodziły, szczególnie kiedy fruwałem przez biodro i spadałem na miękkie podłoże wytyczonej na macie z łąki. Wymyśliliśmy, żeby oznaczyć ją trocinami spod krajzegi. Wprawdzie szybko linie się pozacierały, bo świeża trawka przykryła trociny, ale co tam - podsypało się lepiej. Nikt nam nie przeszkadzał, bo ludzie mocno się skupili na robotach w polu. Jasne i my tam powinniśmy być, choćby popatrzeć na robotę snopowiązałki, która też mi się podobała, ale na ten moment judo było ważniejsze.

W dodatku Koka poparł nasz plan organizacji olimpiady i miałem u niego kolejny plus. Obiecał poopowiadać o najlepszych judokach, zapaśnikach, pływakach.  Mnie najbardziej interesowała piłka, top jasne. Ale nie udawałem, że inne dyscypliny odkładam, bo Koka by mi nic nie powiedział. Tak wiec musiałem słuchać historii i Zbyszku Cyganiewiczu, o Makomaskim, Wajsmillerze, Ronnie Clarku, o rewelacyjnym Jessie Owensie. No i na okrągło musiał opowiadać o Szajnowiczu... Każdy odpoczynek podczas walk judo to była jakaś historia o sportowcu. Mogłem walczyć i słuchać całymi dniami. Chwilami zapominaliśmy, że mamy za zadanie po południu, ustawianie snopków ze zbożem w specjalne wiolosnopkowe zestawy, coby łatwiej zabrać na wóz drabiniasty i zwieść do stodoły.../ koniec cytatu

zbiór opowiadań Asfaltowe łaki (fragm.) 
 

Spawacze

... wówczas już czasem przychodził do niego cioteczny brat Krzysiek Głos, syn wujka Zbyszka, tego od kucia koni i motocykla marki panonia. Wuja który pracował w kuźni i często tak fajnie palił ogniem, że oczy same się do tego ognia pchały. Uwielbiał patrzeć jak wuj spawa zasłaniając swoje oczy taką fajną maską i cięgle krzycząc, żeby się odwrócił bo oślepnie... – Hee taam, głupi ten wujo – myślał Maciek w najskrytszej tajemnicy i patrzył dalej. Marzył, żeby kiedyś tak samemu mógł pospawać i popatrzeć przez maskę.

No i przyszła okazja, żeby sobie pospawać. Wujek Zbyszek po wykonaniu Lubisiowi bron poszedł do domu, aby tam z klientem co nieco opić pracę. Żeby niby te brony się nie popsuły w robocie. Krzyśkowi i Maćkowi przykazał pilnowanie jego kuźnianego interesu. Mogli sobie nawet brać klucze i kombinować jakieś przykręcenia lub odkręcenia śrub albo młotkiem prostować drut. Ale nie – postanowili sobie pospawać. Dla Krzyśka Głosa było to proste, przecież codziennie widział jak ojciec to robi. Jak włącza spawarkę, mocuje takie druty w szczypcach, jak dotyka metalu i przesłania maskę aby ochronić oczy. Już nikt go nie odpędzał od spawarki, żeby go prąd nie poraził… Wujka nie było, Waldka nie było. Krzysiek był łagodny. Hee, rzucał tylko: - Odwróć głowę!

Ojjjjj, pospawali sobie tego popołudnia... Pospawali do woli. Ile tylko chcieli, bo wujowi i temu Lubisiowi zeszło się z tym oblewaniem bron.

W nocy, gdzieś parę minut po dziesiątej, Maciek zaczął płakać, a po kilku minutach wręcz wrzeszczeć, że go bolą oczy. Mama zmoczyła ręcznik i okładała nim głowę, ale nic nie pomagało. Jeszcze bardziej bolały. Jak zamykał oczy to bolały jak diabli, jak otwierał to jeszcze bardziej bolały i bolały. Wszyscy próbowali mu pomóc, ale tylko pogarszali ból i sytuację, bo Maćka jeszcze bardziej oczy piekły, a łzy powodowały pieczenie jeszcze bardziej piekące. Każda próba i każda pomoc wzmagała ból. Próbowali różnych sposobów pokonania bólu, ale żaden nie był skuteczny. Maciek biegał po mieszkaniu i wrzeszczał coraz bardziej, aż mało co nie oberwał od mamy. Nie chciał opowiedzieć co się stało... Ale oto w nocy, już po trzeciej, kiedy zbliżał się ranek zapukała do ich mieszkania ciocia Marysia, żona wuja Zbyszka. Właśnie wracała ze szpitala, gdzie zawiozła Krzyśka pogotowiem, na sygnale - z powodu bólu oczu... Wszystko się wydało, a głównym sprawcą był oczywiście Lubiś. Przez trzy dni Krzysiek garował w szpitalu przez to spawanie. Maciek jakoś szybciej wyszedł z ocznej biedy i odechciało mu się już spawania na całe życie. Jak po tygodniu przyszli obaj do szkoły, kumple z miejsca przezwali ich „spawaczami”.

Nie chodził już Maciek do kuźni wujka, nie oglądał wspaniałych ścian z kluczami, młotkami, obcęgami itp. Nie podglądał dziadka Głosa, którego specjalnością była praca na tokarce. Tego samego co miał fantastyczne wąsy i bez przerwy kopcił cybucha. Który mógł na tokarce cuda zrobić. Omijał kuźnię z daleka, nawet wówczas, kiedy trzeba było przejść koło niej w drodze do kościoła po komunijne nauki. Od tego dnia najczęściej jeśli nachodziła pora wyjścia do kościoła po nauki to bolał go brzuch. Wówczas mama zaprzęgała konia do wozu i wiozła jego i przy okazję całą klasową ferajnę do Krężnicy. Wspomnienie nocy po „akcji spawanie” powodowało w nim przeraźliwy strach. A jak tata mówił, że idzie do wujka Zbyszka przyspawać coś do czegoś, to zaraz wiał z domu, bo wiedział że tato spyta go, czy idzie razem z nim. Była to jedyna odmowa pójścia z tatem. W milionach innych przypadków, gdyby tata go nie wziął ze sobą, to zrobiłby wszystkim karczemną awanturę. Heeew, mało powiedziane karczemną. Miał już doświadczenie, bo robił awantury wioskowe, ranne i poranne, międzywioskowe... A tam, gromadne i międzygromadne. Gminne...

zbiór opowiadań Asfaltowe łąki (fragment)

Amoniak

Z tymi naszymi dziewczynami herbu babci Antosi i dziadka Janka sprawa była bardziej skomplikowana. Choćby i z tego powodu, że było ich tylko dwie. Kurde blade jak można było kumplować z nimi – nie potrafiły biegać, trenować, uprawiać judo, ani nawet odpowiadać na skomplikowane pytania. Żadnego sportowca nie znały. Jednak zawsze jakieś tematy ich frapowały i miały swoje sprawy.

Grażyna była siostrą Koki i Zbysia z Kraśnika. Alonia starszą siostrą moją i Krzycha małego. Małego bo był prawie najmłodszym wnukiem dziadka Janka.

Z czasem siostra z Kraśnika okazała się bezcennym skarbem, wszak dopadła choroba pod tytułem ból zęba. Zawsze jak mnie napierniczał ten ból, nie było rady, co się człowiek najadł strachu i bólu przed i po wizycie u dentysty to tylko on sam udźwignie. Tam nawet i takie cymesy jak czekolady nie radziły. Po jednej z wizyt u tego konowała od borowideł i manipulowania bólem, rzeczywiście ból tej perły ustał – po prosty wyrwał mi zęba. Nie lubiłem tego miejsca, bo tam zawsze jakiś szczepienia i inne były. Kluli człowieka, szczepili itd., itp…. A raz kumpla z ławki, który zaprotestował capnąli na siłę i szczepić go. Słyszałem tylko wrzaski Mirka: - O Jezu!, O Jeeezuu! Jeeezzuniuu. Zakuju mnie, nie chce, ratunku, zakuju!. I w takim miejscu ten borowidłowy miał rwać zęba. Makabra!

Kiedy już wyrwal zęba, bo tato wykorzystując wszelkie sposoby, to znaczy czekolada, obiecanka chałwy, a nawet premię pieniężną w wysykości paru rybaków straty i dwudziestaka – przeważył i uzyskał moje pozwoleństwo na siadnięcie w fotelu. W dodatku mając takie wiktuały i tyle kasy, że mogłem podwoić, albo potroić ilośc cymesów. Nawet piłką kupić. Teraz do akcji wkroczył ten biały z kombinerkami. Wyrwal dziada z korzeniami, ból ustał. Nakazał przy tym, żeby koniecznie nic nie jeść przez dwie godziny. W nagrodę tato sprawił mi czekoladę numer dwa, tylko całą drogę mi tołkował, żeby nie jeść przez dwie godziny, zostawił mnie w domu, a sam pomaszerował do pracy. Miałem spokój – przestało i w dodatku miałem czekoladę i obiecane kilo chałwy. I dwudziestaka z rybakami.

Niestety – przestało widocznie tylko okolicznościowo, bo zaraz złapałem czekalodę i podjadłem, choć tych zakichanych dwóch godzin odczekania nie było. No i – jasna cholera! - rozpoczęło się! Najpierw ból wrócił tak z lekka, myślałem, że zapomni się i nie będzie się przypominał. A tu masz. Jak nie pierdyknie z grubej rury. Ból się wzmagał i wzmagał, wzmagał i smagał paszcze aż się poddawałem… Później znów przestał, ale jakby ostrzegał – wróce.

Kiedy Koka przejechał rok później – z miejsca relacjonowałem mu problemy. Sprawa zęba zepchęła na dalszy plan wszelkie inne sprawy. Ale Koka i na to znalazł sposób. Grażynka, nasza siostra zawsze coś zaradzi. - Nie ma chyba szans Koka - mówiłem. - Tata mówił, ze tylko kombinerki mogą pomóc, ze on wyrywał nimi sąsiadom takie mini-bydlaki z korzeniami – no to jak Grażynka może zaradzić bez żadnego imadła i kombinerek. - Tato to nawet próbował iść ze mną do tego sąsiada, żeby mi powiedział, że to tylko okresowo poboli i przestanie raz na zawsze, i że jak się zdecyduje da półtora kilo chałwy. Żebym zawczasu przemyślał.

A ten mi, ze siostra ma sposób bezbolesny na ustanie bólu. - Przyjedzie to zobaczysz. Spokojnie. Trzeba będzie tylko…
- Tylko co??? - spytałem z miejsca.
- Nie każe mi skakać do wody?
- Nie, ale z tematem „wszelkie licho i stara mongolena” może trzeba będzie się spotkać.
- Mmmm. Hm!
Nie wiedziałem, jakie ona stosuje zaklęcia, czy też sztuczki na ten ból zęba, choć w tle padło słowo nieznane - amoniak. Wystarczy łyżeczka. Z miejsca poleciałem naa nasz gospodarski placyk. Zgada sie, to na te worki tato mówił - saletra amonowa. Zgadza sie. Trzebna zsunąć ze składu worków jeden i odstawić na wszelki wypadek gdzie z boku. Może się przydac.

Ta saletra często była wymieniana z mocznikiem, gdy mówiono o nawozach, po których są lepsze zbiory w polu. Kiedy przewieźli i zrzucili koło stodoły, z miejsca worek tej amonowoje. zsunąłem z góry i odsunąłem na book. - Nie doliczą sie - pomyślałem. Przykryłem, szmatami na wypadek, jak mnie mocniej zaboli.
Ząb spokojnie sobie teraz porastał od ostatniej interwencji borowego z kombinerkami. On był kurna groźniejszy niż te ślipiory co mogłem pokosztować w kuźnie wujka Juńka. Co ciocia tłumaczyła, że te torby są na cuker i co chciałem pokosztować, a tam były te tajemnicze ślipiory, drewniane goździki do podkuwania butów. Ot – torby były po cukrze i drewniane ślipiory musiał być słodkie. Po pierwszej próbie skosztowania ciocia Jola tylko obsztorcowała wuja, że je trzyma na widoku i to w torbach na po cukrze. - O mały włos byś mu operacje robił tutaj.

No i co po takim dictum mogło być ważniejszego od sprawy bólu zęba. Koka po raz kolejny gadał, że jak pojawi się Grażynka, coś poradzi. Musiałem uwierzyć, wszak Koka nie miał problemów, których by nie rozwiązał. Musiałem uwierzyć. Siostra planowała zawód medyczny, to musiała polizać tych spraw.

No i stało się szybciej niż wolniej. W te wakacje najsampierw kolejna perełka pobolewała lekko, tak z rana i pod wieczór. Ale coraz mocniej i natrętniej. Już się wzdragałem, że musi dojść do kolejnej wizyty u „borowego”. Grażyna pojawiła się w porę. Koka zrelacjonował problem siostrze. Ja w takich sytuacjach stosowałam i stosuje wąchanie amoniaku – rzekła. To nie boli, kręci tylko w nosie, ale ból przechodzi z miejsca. Jakby cudotwórca dotykał! Jakby kto odciął nożyczkami ten ból! - zapewniła. - A ten chory ząb sam wypadnie.

O! To mi pasowało. Kuurna, łatwa sprawa i tyle spraw innych rozwiązuje. Dwie łyżeczki amoniaku do wody, szklanka do wywąchania...
Wieczorem mama poinfomowła tete:
- Rozwozili polifoske i saletre amonową. Malo tej polifoski i z 10 worków saletry.
- Wystarczy, może i trzeba dokupić troche polifoski.
- Ty tylko NPK, polifoska i polifoska.

/ koniec cytatu


+++


+++


***

 
 
 
  Dzisiaj stronę odwiedziło już 70 odwiedzający (95 wejścia) tutaj!  
 
Ta strona internetowa została utworzona bezpłatnie pod adresem Stronygratis.pl. Czy chcesz też mieć własną stronę internetową?
Darmowa rejestracja