hsienko
  Derby rządzą sie... czyli mieszkanie...
 

Derby rządzą się…

(czyli mieszknie za gola)

Stary tekst, z grudnia 2008 roku. Pociąg, autobus, 5 kilometrów z buta i dzwonek do drzwi sołtysa. A potem mecz.

Powstał z okazji El Classico. To był grudzień 2008 roku. Zbliżał się mecz Barcelony z Realem. Najlepszy od lat. To był czas, gdy Barcelona nagle stała się najlepszą drużyną naszych czasów. Oczywiście był to dłuższy proces, ale można było odnieść wrażenie, że wyszło tak z dnia na dzień. Wynikało to z tego, że 21–letni wówczas Leo Messi osiągnął nieprawdopodobną formę i wyrósł ponad resztę świata. Ale kogo, poza miliardem ludz na całym świecie, obchodzą ich gigantyczne długi, wielkie pensje i piękne bramki? Ludzie mają swoje problemy.


Tak, tak, wszyscy wiemy że derby rządzą się swoimi prawami. Gdy jednak mecz derbowy gra Juventus Poraż, prawa nabierają jednak wyjątkowego znaczenia. Na mecz z Drzewiarzem Rzepedź gotowa jest cała wieś. W okolicy porównywalnych jest niewiele spotkań, takich jak choćby Leśnika Baligród z Cosmosem Nowotaniec. Będzie się działo. W Porażu zawsze „się dzieje”.


Juve z Poraża


– Kiedyś sędzia nas skręcił w derbach z Niebieszczanami, to kibice złapali go i przytopili w kanałku – opowiada Wiesław Otta, były zawodnik Juventusu Poraż. Kanałek to ważna część boiska piłkarskiego. Miejscowi wiedzą, po których kępach stąpać. Przyjezdni czasem wpadną w błoto.

– Jest dosyć głęboko, jednego trzeba było wyciągać za chabety. Prawie już po nim było. Kwiczał ze strachu – śmieją się porażanie.

O Starej Damie z Poraża krążą legendy. Rywale opowiadają przedziwne historie, miejscowi im zaprzeczają.

– Było ponoć tak… Piłkarze z Poraża napisali list do Juventusu, tego prawdziwego. A w nim, że są fanami Bońka i tak dalej, i poprosili o trochę gadżetów. Dwa tygodnie później na stacji w Zagórzu czekała przesyłka. Wielkie pudło, a w środku cały komplet strojów. Najnowsze, oryginalne, z napisem „Ariston”! Szok w całym Porażu. To się działo. Najpierw konsternacja i wielka narada. W sobotę było wielkie świętowanie. A w niedzielę piłkarze założyli idealnie wyprasowane koszulki, spodenki i oczywiście lakierki, jak to w niedzielę. I wszyscy do kościoła, a potem w taksówki i na mecz. Jeden piłkarz na jedną taksówkę. Nie będą przecież jeździli w nowych koszulkach autobusem, bo by się napis „Ariston” pogniótł. I zbankrutowali na tych taksówkach – opowiada Jerzy Nachman, dziennikarz z Rzeszowa.

To tylko jedna z anegdot, którymi sąsiedzi od lat gnębią mieszkańców Poraża. Najczęściej przypominają dowcip lokalnej telewizji, jeszcze z lat 70-tych. Rozpoczynał się mniej więcej tak: „Opóźniony pociąg z Paryża do Poraża wjedzie zgodnie z rozkładem na tor pierwszy przy peronie pierwszym”.

W rzeczywistości do Poraża nie dojeżdża pociąg. Trzeba wysiąść w Zagórzu. Tu przyjeżdża po mnie dostawczym samochodem Sylwek Mach, prezes Juventusu. Ma 23 lata i chciałby, żeby jego „Juve” odzyskał dawny blask. Robi co może, żeby już nikt nie śmał się z Poraża. Ale to nie jest proste. W latach 60-tych jeden z mieszkańców sąsiedniej wsi, który dostał się do pracy w gazecie w Rzeszowie wpadł na pomysł, by na ostatniej stronie raz w tygodniu drukować „Kronikę z Poraża”. I zaczęło się. Poraż stał się „Wąchockiem Bieszczad”, później nawet „Wąchockiem południa”.

Nawet w Krakowie można usłyszeć kawały o Porażu. – Dlaczego w Porażu nikt nie ogląda meczów w telewizji? Bo sołtys kupił zasłony. – A dlaczego w Porażu nie odbył się pochód dziewic? Jedna zachorowała, a druga powiedziała, że sama nie pójdzie.

Sąsiedzi starają się wyśmiewać Poraż przy każdej okazji z zemsty, bo porażanie zawsze byli postrachem okolicy. Kto przyjeżdżał tu na mecz, mógł wrócić do domu z widłami w plecach. Zwłaszcza po meczach piłkarskich. A jak przyjeżdżali ci z Niebieszczan czy Tarnawy, to już zawsze musiało się skończyć fatalnie. Mówi się nawet, że drogę z Tarnawy do Poraża pokonuje się w godzinę, ale z powrotem już w dwadzieścia minut. Biegiem. I lepiej nie oglądać się za siebie, bo każda sekunda opóźnienia może skończyć się tragicznie.

Remix Niebieszczany i LKS Tarnawa grają teraz wyżej, ale mecze, jak dzisiejszy z Drzewiarzem Rzepedź, to też miejscowe klasyki. Z Rzepedzi do Poraża jest 20 kilometrów. W Rzepedzi jest wielki tartak, w którym pracowali kiedyś ludzie ze wszystkich okolicznych wiosek. Z Poraża również.

W klubie, postanowili ugościć mnie po swojsku – na stół postawili skrzynkę taniego wina. Do tego kawałek kiełbasy, przysmażanej na benzynie. Właściwie nic nadzwyczajnego. W Bieszczadach wiele osób spożywa tzw. prytę z kiełbasą. Porządni ludzie i mniej porządni. To tu chleb powszedni. Dyplomatycznie się wymiguję, przynajmniej od wina, tak, żeby nie urazić gospodarzy: – Piję piwo, wolę nie mieszać… – mówię. Nie uraziłem. Chłopaki się cieszą, będzie więcej na mecz.

Drzewiarz od początku rusza do natarcia. I nawet „Młody” nie może nic zrobić. „Młody” czyli 17-letni Damian Mielech to największy talent z Poraża. Miejscowi uważają, że mógłby grać wyżej. Szczyt marzeń w Porażu to czwartoligowa Stal Sanok. Tu na nikim nie robi wrażenia, że byłeś na meczu Realu czy Barcelony. To raczej tylko ciekawostka. Ale każdy kto grał w Sanoku ma zapewnioną pozycję w środowisku.

„Młody” zrywa się w końcu do ataku i strzela obok słupka. Ale za chwilę Drzewiarz kontruje. Dwa szybkie uderzenia i goście prowadzą 3:0. Próby ataków Juve nie przynoszą efektów. Piłkarze z Rzepedzia wybijają piłkę w stronę kanałku. Prezes Mach biegnie, żeby ją jak najszybciej wyciągnąć, ale jest już po meczu.

Wszystko jest uczciwe, to już nie te czasy, co kiedyś, kiedy mecze się kupowało, sprzedawało, ustawiało. Miejscowi z rozrzewnieniem wspominają, jak umówili się z konkurencją i spuścili Tarnawę czy Niebieszczany.

Przegrana z Drzewiarzem będzie też tylko ujmą na honorze. Martwić się o utrzymanie nie trzeba, bo z klasy C nie ma już gdzie spaść.


W oparach grochówki


Śląsk od Zagłębia oddziela rzeka Brynica. Stadion CKS-u leży już właściwie po śląskiej stronie. – Jest na osiedlu, które jest ostatnim śląskim przyczółkiem. Wsiądziesz w autobus numer 42. Tu ludzie ludzie mówią po polsku, przejedziesz jeden przystanek i już nic nie rozumiesz. Gwarą gadają – wprowadza mnie w miejscowe klimaty Palermo, kibic CKS Czeladź.

Między strefą polskiego i strefą gwary jest las, niemy świadek bitew Czeladzi ze Siemianowicami Śląskimi, Zagłębia ze Śląskiem, prawdziwych Polaków z tymi, jak zapewniają Zagłębiacy, nieprawdziwymi. Dzisiaj mecz wewnątrzpolski. CKS gra z Górnikiem Piaski, osiedlem na obrzeżach miasta. Chociaż mieszkańcy Piasków nie czują właściwie specjalnej więzi z resztą Czeladzi. Niektórzy lokalni separatyści, utrzymują, że są z Sosnowca.
Piaski wybudowano w XIX wieku jako sypialnię górników. Teraz jest biednie, bo kopalnia Saturn – główny żywiciel miejscowych rodzin, od 2004 roku jest w stanie likwidacji. Między Piaskami a Czeladzią jest potężne pole, na którym jeszcze niewyrosły bloki. Pole, które właśnie sprawia, że Piaskom bliżej jakby do Sosnowca niż Czeladzi.

– Na Piaskach do tej pory są miejsca, głównie puby, gdzie w łeb dostaniesz, jeśli jesteś z Czeladzi – ostrzega mnie pasażerka autobusu, którą pytałem o drogę na stadion. Sytuacja podobno się stabilizuje. Ale… – Ostatnio byliśmy na imprezie w Piaskach, domówce. Miejscowi się dowiedzieli, że chłopaki z Czeladzi przyjechali, wdarli się na krzywy ryj i zrobiła się jatka. Policja nas eskortowała – opowiada nam Adrian, pracownik działu reklamy w miejscowej gazecie.

Przed meczem, w Pucharze Polski, jest godnie, gra orkiestra górnicza, są cheerleaderki, jest grochówka.

– Jak jest senator Szaleniec, to zawsze jest grochówka – mówi „Chemik”. Zbigniew Szaleniec to senator z Czeladzi. Wraz z burmistrzem i panią wiceburmistrz, postanowili zrobić sobie małą kampanię wyborczą. Derby to idealna okazja, więcej ludzi może zgromadzić tylko lokalny festyn z przyzwoitą gwiazdą. A na to trzeba by już wydać ze 20 tysięcy złotych. Szaleniec i burmistrz na piłce się nie znają, nie to co pani wiceburmistrz. Jest z Piasków i dlatego w tym roku CKS Czeladź dostała mniejsza dotację z Urzędu.

Podczas meczu jest spokojnie. – Piasków nikt nie szanuje, już nie mają kibiców – utrzymują ci z Czeladzi. Ci z Piasków mieli mocną grupę, ale bardziej interesują ich teraz mecze Zagłębia.

– Coraz mniej mają kibiców, to nie chcą wsi robić. Same dziadki i menele – mówi „Chemik”.
– Ich kibice są w upadłości, syndyk już tam podobno wszedł – szydzi „Palermo” i chłopaki mają dobry ubaw.

Fani Czeladzi w zeszłym sezonie pokazali tym z Piasków, co o nich fanach.

Założyli kurze szalik Górnika i wpuścili na sektor gości.
– No i był Kurnik, a nie Górnik – śmieją się. Goście w rewanżu wywiesili flagę z napisem „Czeladź farmers”. – Że niby wieśniakami jesteśmy. A Czeladź ma prawa miejskie od XIII wieku – irytuje się Palermo.

Na trybunach rządzi Czeladź, na boisku niewielką przewagę mają Piaski. I w końcu strzelają na 1:0, dosyć szczęśliwie. Teraz Czeladź rusza do natarcia, ale Michał Rokita dzisiaj gra mecz życia.
– Graliśmy swoje, jak zawsze – bagatelizuje bramkarz Piasków. Nie oszukujmy się, takiego meczu jak ten nigdy wcześniej nie zagrał i już nigdy nie zagra. Człowiek, który pokonał Czeladź wpisał się w historię klubu. Bo dla Piasków każda wygrana z Czeladzią ma wymiar historyczny.

Piaski to młody klub. Kiedyś tu była poważna piłka, ale władze lokalne w 1976 roku zlikwidowały założonego w 1922 Górnika i połączyły go z CKS-em. Później przyszedł wielki kryzys, działacze zaczęli znikać z kasą i padła Czeladź. Zostały tylko grupy juniorskie.

W 2000 roku klub z Piasków został reaktywowany. – Jesteśmy trochę w cieniu Czeladzi, oni mają bazę, tradycję, grupy młodzieżowe. Mieli do czego wrócić. My zaczęliśmy wszystko od zera, najpierw stworzyliśmy drużynę, później grupy młodzieżowe, dzisiaj mamy już pierwszych wychowanków w drużynie. Teraz staramy się przyciągnąć ludzi. Nie od razu Rzym zbudowano – mówi Marcin Paul, trener drużyny z Piasków. Na potwierdzenie jego słów, kilka dni później Piaski pokonują Czeladź w lidze 4:1.


Pasem w sędziego


Po latach stosunki Naprzodu Lipiny ze Śląskiem Świętochłowice znowu są w miarę poprawne. W przeszłości różnie bywało, niedawno nawet szło na noże.

„W tej krainie obcy ginie!” – gdyby ktoś miał wątpliwości kibice Naprzodu Lipiny witają go takim napisem na ścianie. Lipiny to przedmieście Świętochłowic, ostatni bastion śląskości. Kibice z Czeladzi nazywają tutejszych „patologami”. Piłkarzy z warszawskiego AWF-u, którzy przyjechali kiedyś na turniej do Chorzowa, przywitała tu grupa 3 młodocianych dresiarzy wymachujących w biały dzień na ulicy nożami i nunchaku.

Kibice z Lipin cieszą się złą sławą. Właściwie najgorszą jaką można sobie wyobrazić. – Kiedyś, gdy Naprzód grał jeszcze w II lidze na meczach było po kilka tysięcy ludzi. Połowa to policjanci – opowiada Andrzej Gowarzewski, historyk, autor encyklopedii piłkarskich. Do Lipin sprowadzano więźniów, którzy mieli pracować karnie w kopalniach, w najtrudniejszych warunkach. Mieszali się z miejscowymi. Czego by nie powiedzieć, to byli ludzie z charakterem.

Lipiny wielokrotnie były blisko awansu do ekstraklasy, ale na drodze zawsze stawały władze Polski Ludowej. Naprzód Lipiny w I lidze? Nigdy.
– W Lipinach nie było dworca, dróg, hoteli, dlatego robili co mogli, żeby nas nie dopuścić. Prowadziliśmy 4:1 do przerwy i na koniec remisowaliśmy 5:5, takie mecze były. Zawsze jakiegoś karnego przeciw nam dali w ostatniej minucie – mówi Reinhard Piontek, wieloletni działacz i legenda Naprzodu.

– Można Lipin nie lubić, mówić, że tu brudno i niebezpiecznie, ale to generalnie miejsce z duszą, jedno z niewielu takich starych miejsc z klimatem, jakie zostały jeszcze na Śląsku – mówi dziennikarz miejscowego „Dziennika Zachodniego” Łukasz Respondek.

Gdzie te czasy, gdy mecze Naprzodu ze Śląskiem gromadziły tłumy? Na świętochłowickim kolosie, mogącym pomieścić 26 tysięcy kibiców, tysiąc osób wygląda jak kropla w morzu. Niemal każdy trzyma w ręku słonecznik. To samo na ławce rezerwowych. Trener, lekarz, piłkarze – wszyscy gryzą słonecznik. Nie wiedzą dlaczego.

– Kiedyś mecze Naprzodu to było święto. Przychodziło po 7 czy nawet 8 tysięcy osób. Trybuny były napchane, ludzie na płotach siedzieli, na drzewach. Ale tak jak kiedyś, to chyba już nigdy nie będzie – mówi Piontek.
A wszystko skończyło się w 1961 roku. Miejscowi do dzisiaj opowiadają, jak na meczu z Garbarnią Kraków, o wejście do I ligi, sędziemu ucho urwało.

– Ale to nie do końca było tak – prostuje działacz Naprzodu Grzegorz Gabor. – Jakiś menel z wojska wrócił, nawalił się i przyszedł na mecz. Sędzia kręcił, więc zdjął pasek i śmignął… Ucho właściwie uciął a nie urwał.

– Szykował się odpust lipiński, a wtedy całe Lipiny bawią się przez tydzień. I finał przypadł na niedzielę. Przyszło kilku pijanych, zrobiła się awantura – to wersja Piontka.

Starsi kibice mówią o największej awanturze, jaką tu widziano. Do akcji wkroczyło ZOMO, kilkadziesiąt osób aresztowano, krewki żołnierz odpowiedział przed sądem wojskowym i swoje też odsiedział. PZPN wydał wyrok – czas skończyć z Naprzodem Lipiny.

– Od tej pory nic nie było już nigdy takie same. Zaczął się upadek zespołu, z którego do dzisiaj się nie podnieśliśmy. I chyba już nie podniesiemy – prorokuje Piontek.

Śląsk miał więcej szczęścia niż Naprzód, nigdy nie przeszkadzał władzom. Dlatego grał przez 2 sezony w I lidze. Dzisiaj oba kluby są w klasie A. Lipiny bronią się przed spadkiem.

Miejscowi mówią, że to niesprawiedliwość dziejowa.
– Naprzód został założony w marcu 1920 roku, jako zgromadzenie Ślązaków – Polaków. Śląsk powstał miesiąc wcześniej. W tym samym celu. Tak walczyliśmy z Niemcami, którzy chcieli zawłaszczyć Śląsk – mówi pan Józef, starszy kibic Śląska. Wielkie śląskie kluby powstawały później. Ruch Chorzów dopiero w kwietniu 1920 roku, a Górnik Zabrze w 1948.

Dzisiaj kibice w Świętochłowicach i Lipinach są podzieleni na kibiców właśnie Ruchu i Górnika. Miejscowym kibicują rodziny piłkarzy, sąsiedzi. Na trybunach jest spokojnie.
– W końcu jest normalnie. Jak trenerem u nich był Antek Jojko, to jakieś podchody robili. Były im potrzebne trzy punkty do awansu i zaczęli mnie wzywać na jakieś rady, posiedzenia, żebym się przyznał, że grał u nas piłkarz na lewo. Tak kombinowali, ale żem się nie ugiął – opowiada Piontek.

Po 20 minutach jest 3:0 dla Śląska, ale piłkarze z Naprzodu nie poddają się i doprowadzają do wyrównania. Jednak końcówka znowu należy do Śląska, który wygrywa 4:3. Radość nieopisana.

Piłkarze Naprzodu gratulują rywalom wygranej.
– Drobne uszczypliwości, to wszystko, co ich teraz może najwyżej spotkać – śmieje się piłkarz Naprzodu Marcin Fruehmark.


Butelką w głowie sędziego


„85 lat już mamy, wy komunistyczne chamy!” – taki transparent kibice Tura Bielsk wywiesili na stadionie Cresovii Siemiatycze, która powstała w 1947 roku. W rewanżu kibice z Siemiatycz zaśpiewali w rytm przeboju Mieczysława Fogga: „Ta ostatnia niedziela, więcej się nie spotkamy”. To była niedziela 1 czerwca, przedostatnia kolejka poprzedniego sezonu.
Jeśli w Siemiatyczach na mecz przyjdzie 200 osób, to już można mówić o wydarzeniu. Ale gdy przyjeżdża Tur, piłką interesuje się całe miasto, nawet starsze kobiety. Nawet jeśli władze klubu kombinują jak mogą, żeby o meczu ludzie się nie dowiedzieli – bo po co komu dodatkowe zabezpieczenia…

W ostatnich latach Cresovia jest znacznie lepsza. Teraz również. Przewaga Siemiatycz na boisku nie podlegała dyskusji. Cresovia prowadziła już 3:0, ale w 90. minucie Szmurło strzelił honorowego gola. Miał szczęście, bo fani z Bielska (jest ich ponad 100) wybaczą porażkę z Cresovią, ale tylko honorową, po ostrej walce.

– Wszyscy piłkarze wiedzą, że jak tylko trochę odpuszczą na boisku w meczu z Siemiatyczami, to na mieście nie mają się co pokazywać. Ale nie było jeszcze takiej sytuacji, bo naszych nie trzeba motywować na Cresovię – uważa Maciej, 22-letni kibic z Bielska.

W tym sezonie oba kluby nie grały ze sobą. Po reorganizacji rozgrywek Cresovia znalazła się w nowej III lidze, Tur w nowej IV.

– Za rok znów zagramy razem, bo dla Cresovii 3. liga to za wysoko – przewiduje Maciej.

Futbolowa wojna między tymi klubami zaczęła się w sezonie 1995/96, kiedy czterech kiboli z Siemiatycz przyjechało na mecz do Bielska.

– W końcówce dostaliśmy karnego w prezencie i nie wytrzymali, najpierw tylko krzyczeli, ale w końcu któryś rzucił butelką w sędziego. Nasi kibice stanęli w obronie arbitra, zaczęła się jatka. Jeden z nich wylądował w szpitalu. Sprawa była poważna, przebywał tam chyba kilka tygodni – twierdzi Maciej.

Na następny mecz kibice z Siemiatycz przyjechali z transparentem „Pamiętamy”. I pamiętają, do dzisiaj.

Dajcie człowieka, znajdzie się paragraf. W Bielsku Podlaskim zbudowano ścieżki rowerowe, w ogóle rower to popularny tu środek transportu. Kibice Cresovii zaczęli krzyczeć „Do Pekinu, do Pekinu”.

Na początku wszyscy zastanawiali się o co chodzi z tym Pekinem. Dopiero oni nam musieli wyjaśnić – śmieje się Krzysztof Grodzki, dziennikarz z lokalnej gazety.

Fani Tura odśpiewali triumfalnie: „Siemiatycze, miasto bycze, cztery domy, dwie ulice”. – Niech wiedzą, kto rządzi – cieszy się Maciej.
W Siemiatyczach mieszka 15 tysięcy ludzi, zaledwie 10 tysięcy mniej niż w Bielsku. Ale to wystarczy. Władze Siemiatycz chwalą się najniższym bezrobociem w regionie.

– W tym jednak nie ma ich zasługi. Po prostu bardzo duża grupa ludzi z Siemiatycz pracuje w Belgii. Nie wiadomo dlaczego, po prostu tam pracują. Z Siemiatycz nawet dwa razy w tygodniu odjeżdżają autobusy do Belgii – mówi Grodzki. Z kolei Bielsk Podlaski jest znany z tego, że są tu kościoły kilku wyznań, w tym sporo starych cerkwi. Rywale jeszcze tego nie wykorzystali.

Ostatnio do Siemiatycz chciał odejść syn prezesa Tura Karol Jakubowski. Kibice zablokowali transfer. Tak przynajmniej uważają. Na forach pojawiły się wpisy, że Jakubowski ma chyba coś nie tak z głową.
– To byłby wstyd dla naszego klubu. Co on sobie myślał? – zastanawia się Maciej.

Kiedyś Bielsk Podlaski rywalizował z Hajnówką, mecze zamieniały się w krwawe jatki. Ale teraz wszyscy są przeciw Siemiatyczom.
– To kibice Legii Warszawa, jedyni na Podlasiu – wyjaśnia powód Maciej. A zasada jest prosta – na Podlasiu kibicuje się Jagiellonii, albo nie kibicuje się w ogóle.

Mieszkanie za gola


Nowego stadionu zazdroszczą kibicom Startu ci z Chełma. I wszyscy inni w okolicy. – Ten obiekt to duma Krasnegostawu, zbudowali go za pieniądze z Unii Europejskiej – mówi Henryk Sieńko, dziennikarz z lokalnego serwisu internetowego.

W końcu coś trafiło się Startowi, bo przez lata zespół był w cieniu rywali z Chełma. Chełm to miasto, które ukochali lokalni przywódcy partyjni. To miasto symboliczne, w którym uchwalono manifest PKWN. W końcu Chełm wygrał w 1975 roku z Krasnymstawem walkę o miano stolicy województwa. Inna sprawa, że gdyby liczący wtedy 15 tysięcy mieszkańców Krasnystaw został stolicą województwa, byłoby to sporym nadużyciem. Ale miejscowi uważają, że to chełmski spisek i Chełmowi nie wybaczą.

– Start to drużyna wyjątkowa, założona jako pierwsza w Polsce po wojnie. Jeszcze w 1944 roku wygraliśmy 6:1 z reprezentacją Armii Czerwonej i następnego dnia powstał klub. Ludzie tu mają poczucie tej wyjątkowości. I pretensje o to, że Chełm był trochę jak Legia Warszawa, zabierał wszystkich najlepszych do wojska, nie potrafił uszanować historii – mówi Sieńko.

Ale to było jeszcze w czasach, gdy grała Granica Chełm, klub wojskowy. Wtedy rywalizował z Granicą Dorohusk i z Hrubieszowem. Dorohusk dopadł kryzys i zespoły długo się nie spotkają, z kolei Hrubieszów, z którego pochodzą Tomasz Kiełbowicz i Dawid Nowak, jest właściwie klubem upadającym i nic go nie uratuje. Na spotkanie z Roztoczem Szczebrzeszyn zawodnicy z Hrubieszowa nie byli w stanie uzbierać 11 graczy. Teraz największe klasyki to mecze Chełma ze Startem Krasnystaw, Spartą Rejowiec i Włodawianką. Z Rejowcem Fabrycznym Chełm już wygrał 4:2, na początku sezonu. Odegrał się za dwa sezony, kiedy w ostatniej chwili tracił awans do wyższej ligi po porażkach włąśnie z Rejowcem. Teraz trzeba ograć Start.

Grzegorz Gardziński, znany w okolicy weterynarz, prezes Chełmianki, przez laty wierny szalikowiec zaciera ręce – 1100 sprzedanych biletów, to przyzwoity zastrzyk finansowy dla klubu.

– Dla nas te mecze są bardzo prestiżowe, ale zdecydowanie bardziej dla naszych rywali. Każdy chciałby pokonać Chełm. To wielki zaszczyt – zapewnia Gardziński.

Motywacja też musi być szczególna. Niedaleko od dworca autobusowego w Krasnymstawie mieszka Tadeusz Zieleńczuk, weteran Startu. – Kiedyś obiecali mu mieszkanie, jeśli strzeli dwie bramki Chełmiance. Strzelił, w tym mieszkaniu mieszka do dziś – mówi jeden z miejscowych kibiców. Zaczynają się spierać czy to nie bylo przypadkiem w meczu ze Stalą Kraśnik, ale opcja Chełmianki wygrywa.

Kibice Startu przez lata szczycili się tym, że żaden piłkarz z Chełma nie grał w ich zespole. 3 lata temu, na chwilę pojawił się grający trener Sławomir Świadysz. Ale to trwało krótko i zostało uznane za wypadek przy pracy. Świadysz wrócił do Chełma. W meczu ze Startem zasiada na ławce rezerwowych.

Piłkarze z Krasnegostawu grali w Chełmie często, ale tylko pod wojskowym przymusem. Ostatnio Chełmianka chciała kupić piłkarza z Krasnegostawu. Działacze negocjowali telefonicznie, ale opór był mocny. W końcu udało się ustalić cenę i prezes Chełma przyjechał do Krasnegostawu podpisać umowę. Działacze Startu nie stawili się. – Dla niektórych to jeszcze trocę wstyd zasiąść przy jednym stole z człowiekiem z Chełma, podać mu rękę – mówi działacz Chełmianki. Oczywiście anonimowo, żeby nie podsycać niechęci.

Kibice z Chełma zaczynają ostry zorganizowany doping. Kiedyś i w Krasnymstawie tak dopingowano, ale w latach 60 klub kibica zlikwidowano. – A wszystko przez sędziego Wielguszaka. Oszukał zespół i kibice gonili go aż do dworca PKP. Można powiedzieć, że ledwo uszedł z życiem, bo tłum był żądny krwi – opowiada Sieńko. Dzisiaj młodzież z Krasnegostawu próbuje nawiązać do tych tradycji, ale to potrwa. Kibice wspominają też, że to oni a nie Chełm grali w III lidze. W Chełmie nazywają to wypadkiem przy pracy i śmieją się z Krasnegostawu, który w III lidze przegrywał po 0:10 albo i wyżej. Ale to były dawne czasy.

Dzisiaj na boisku w Chełmie, gospodarze mają wyraźną przewagę. Już w pierwszej połowie Krzysztof Fajman, najlepszy strzelec Chełmianki uderza dwa razy i zapewnia drużynie wygraną. Kilka tygodni później Chełmianka pokonuje jeszcze Włodawiankę 2:0. Trzy wygrane klasyki, czego więcej można chcieć?

Serby na Szewców


– Łaskarzewa nie lubię i tak już zostanie – przesądza sprawę napastnik Zrywu Sobolew Piotr Piorun, który gra tu od trzech lat. Wcześniej kopał piłkę w klubach z Warszawy i o Sobolewie słyszał niewiele. Ale poznał dziewczynę stąd, ożenił się i przeprowadził. – A wtedy automatycznie przestajesz lubić Łaskarzew – śmieje się.

Ale to nie jest wcale śmieszna historia. Sobolew nigdy nie wybaczy Łaskarzewowi świństwa sprzed lat, gdy piłkarze tamtejszego Promnika odpuścili mecz drużynie z Węgrowa, żeby tylko spuścić z ligi sąsiadów zza miedzy.

– Zrobili to celowo, ale nawet gdyby wtedy Promnik wygrał, nie wpłynęłoby to na stosunki między sąsiadami. Sobolew Łaskarzewa nie polubi nigdy ≠ przyznaje Jan Tywonek, prezes Zrywu.

W Łaskarzewie tłumaczą, że przegrali wtedy, bo po prostu byli słabsi i przypominają sytuację sprzed lat, gdy to Sobolew spuścił ich z ligi, chociaż nie musiał tego robić. W Sobolewie pamiętają tę sytuację i zapewniają, że to też był rewanż, za jakiś wcześniejszy niecny postępek Łaskarzewa. I tak dalej, i tak dalej…

– Ci z Łaskarzewa zawsze mieli się za lepszych. To szewcy, w latach 90-tych zarabiali kupę kasy. Dzieci na osiemnastki dostawały mercedesy – ujawnia powody niechęci pan Krzyszof, starszy kibic z Sobolewa, który jeszcze pamięta jak po wygranym meczu wyjazdowym musiał uciekać przez pola. Trudno zapomnieć taki 12-kilometrowy bieg. Pan Krzysztof popija opowieści sobolewskim specjałem, który ma ponad 60 procent i jest idealny do schabowego z kapustą. Sobolewski specjał znają wszyscy „Serbowie”, jak nazywają ich rywale. Nie wiedzą dlaczego. Miejscowy specjalista od historii tłumaczy, że tutejszy teren był kiedyś został podarowany serbskim szlachcicom przez polskiego króla Jana Sobieskiego.

No więc „Serbowie” z Sobolewa mówią, że ci z Łaskarzewa chodzą z nosami zdecydowanie za wysoko uniesionymi, uważają się za wielkich miastowych, a Sobolew za wieś.

W dawnych czasach Łaskarzew był najbogatszą gminą w okolicy. Miejscowym zazdrościł i Sobolew i Garwolin. Szewcy robili fortuny. A po otwarciu granicy był już totalny szał. Na stadionie X-lecia buty z Łaskarzewa szły na pniu. W Łaskarzewie wspominają, jak w 1986 roku, zaraz po mistrzostwach świata w Meksyku, przyjechał tu na dwa treningi Antoni Piechniczek. Taka kasa tu była! Później Łaskarzew przegrał rywalizację z Chińczykami, ale do dzisiaj na głównej ulicy pozostały ślady świetności – w co drugim domu coś się produkuje: sznurówki, zelówki, podeszwy, zwęża cholewki, wymienia klamry.

W tym roku Sobolew z Łaskarzewem nie grał. Czekają. I mają szansę się doczekać, bo Zryw jest bliski spadku do okręgówki. Wtedy znowu zagraliby w jednej grupie – Promnik, Zryw i dopełniająca magiczny trójkąt, Wilga Garwolin. Tak jak w poprzednim sezonie, kiedy Zryw pokonał Promnika 4:1.

– Na ten mecz czekaliśmy wszyscy z utęsknieniem. Wielu kibiców z drżeniem serca myślało o nadchodzących derbach, bo wyniki meczów sparingowych nie napawały optymizmem… – ostrzegał autor na stronie internetowej Promnika. Miał powody do obaw, bo w Łaskarzewie trwa przebudowa. Starzy działacze powoli stają się niewydolni i władze chcą przejąć młodzi. Trenerem został Bogumił Sobieska, najlepszy zawodnik w historii klubu, który grał w Radomiaku i był nawet bliski ekstraklasy, ale plany pokrzyżowała mu kontuzja. Wierzy, że kibice obejrzą niedługo triumf jego drużyny w meczu ze Zrywem.

– I pewnie znowu będzie awantura, bo tam jest zawsze gorąco. Nie ma meczu między nami, żeby nie było ostrej zadymy – mówi Marcińczak, który w Zrywie gra 20 lat i niejedno widział.

Sobolew wypomina Łaskarzewowi, że kibice Promnika spalili kiedyś stadion rywala. – Były jakieś drobne zamieszki i ktoś podpalił krzesełko, ale to chyba nie powód, by zaraz mówić o spalonym stadionie? – pyta retorycznie pan Edward.

Z kolei ci ze Zrywu ponoć donieśli, że w Łaskarzewie nielegalnie na meczach alkohol sprzedają. – Nic takiego nigdy nie miało miejsca, proszę im nie wierzyć – zapewnia prezes Zrywu Tywonek. Na zarzuty o ustawianie sędziów nie odpowiada, bo uważa, że są niepoważne. Jego brat Zbigniew przeszedł kiedyś do Promnika, ale mu wybaczono. To były lata 70-te, gdy Promnik budował w okolicy futbolową potęgę i z gry w piłkę można się tam było utrzymać na dobrym poziomie.

– Ja miałem trzy oferty z Łaskarzewa, ale ich nie przyjąłem. Nie wszystko można kupić – uważa Marcińczak.

W Łaskarzewie mówią, że niedawno jeden piłkarz ze Zrywu chciał przejść do Promnika. Interweniowali miejscowi przestępcy, którzy zagrozili zawodnikowi poważnymi konsekwencjami. I jeszcze jedno – że ich czołowy zawodnik Tomasz „Babilon” Zackiewicz został zmuszony do gry w Sobolewie. Ma tam dziewczynę i jako piłkarz Łaskarzewa nie mógłby do niej przyjeżdżać. A tak jest jakoś tolerowany.

W drugą stronę też to działa. Bramkarz Zrywu Grzegorz Tomala mieszka w Łaskarzewie. Sam zapewnia, że wszystko jest w porządku, ale w Sobolewie zauważyli, że wieczorami jakoś nie wychodzi na ulice.

Wszyscy wyjechali do Anglii


Lokalna legenda mówi, że gdy Huragan Basznia Dolna gra z Orkanem Załuże, nigdy nie świeci słońce. W Huraganie zarejestrowanych jest 50 zawodników. W Orkanie 46. Na tegoroczne derby trudno było zebrać dwie jedenastki.

– Czekaliśmy na nich, bo prosili. Wiedzieliśmy, że mieli problemy. W końcu uzbierali 11 i przyjechali – mówi Łukasz Mazurkiewicz, prezes klubu. Ma 25 lat i marzenia, by zbudować porządny klub w Baszni Dolnej. To miejscowość, w której kiedyś kwitło życie. Miejscowy PGR i kopalnia siarki dawały zatrudnienie lokalnej społeczności. Dzisiaj jest bieda, szczytem marzeń jest polonez, na podwórzach króluje disco polo, przez cały rok czeka się na pożegnanie lata organizowane przez klub. W tym roku udało się uzbierać kilka tysięcy złotych na festynie.
Łukasz Mazurkiewicz pokazuje kilkadziesiąt podań o dofinansowanie. Są już pierwsze odpowiedzi na tak. Przydałoby się więcej kasy i nawet władze powiatowego Lubaczowa są gotowe dać więcej, ale najlepiej, gdyby Basznia Dolna stworzyła jeden wspólny klub z Załużem. A do tego nikt nie dopuści.

Z Baszni do Załuża idzie się 20 minut polną ścieżką, która niejedno pamięta. – Ostatnio jedna dziewczyna od nas szła, zapytali ją skąd jest. Powiedziała, że z Załuża i dostała po głowie – opowiada Jan Załuski. Z Załuża ruszyła odsiecz, polała się krew. Później nadciągnęły posiłki z Baszni, znowu było ostro. Na drugą kolejkę rundy jesiennej zapowiadano wielką bitwę w Baszni Dolnej. Przyjechała policja, straż pożarna, miejscowi zebrali się w odpowiedniej sile.

Miejscowe legendy o rywalizacji miast sprowadzają się do opowieści o latających sztachetach. Ale tym razem z Załuża nie przyjechał nikt poza piłkarzami. Po 20 minutach przegrywali 0:3 i chcieli zejść z boiska.

– Poprosiliśmy ich, żeby dograli. Nie strzelaliśmy więcej bramek, trochę odpuściliśmy – śmieje się Łukasz Mazurkiewicz. Zaznacza, że Huragan jeszcze nigdy nie przegrał z Orkanem. I pewnie długo nie przegra.

– W Załużu ciężko o pracę, prawie wszyscy zdolni do gry wyjechali do Anglii. Tam można zarobić i później żyć na poziomie. Kiedyś jeszcze na derby wracali, dzisiaj nawet jak są tego dnia w domu, to nie chcą grać. Jak trafi się kontuzja, to kto chłopaka z powrotem do pracy przyjmie? – mówi ze zrozumieniem prezes Załuski, który niedawno sam wrócił zza granicy i założył warsztat samochodowy. Jeśli któregoś dnia znów nie uzbiera jedenastu, więcej derbów z Basznią Dolną nie będzie.


Marek Wawrzynowski/Przegld Sportowy

 
 
  Dzisiaj stronę odwiedziło już 339 odwiedzający (421 wejścia) tutaj!  
 
Ta strona internetowa została utworzona bezpłatnie pod adresem Stronygratis.pl. Czy chcesz też mieć własną stronę internetową?
Darmowa rejestracja