hsienko
  Bakcyl
 
BAKCYL - cytat.

- Trzeba podskoczyć szybko do tamy - zaproponował Dżeki. Sławek już tam był. Mieliśmy do pokonania kilka kilometrów przez gać. Inaczej nie szło dojść, wszak większość i łąk i kładek na Rężniczance była zalana. Aż mi się wierzyć nie chciało, bo przecież było porannie, dzień dopiero wstawał, a przecież wujek by wcześniej zauważył, bo do pracy poszedł już ze 3 godziny wcześniej. Tak jakby Dżeki robił mnie w bambuko.

- Tata pojechał w nocy do pracy i pewnie nie widział, bo pojechał razem z Zenarskim, który wozi bańki z mlekiem.

- Dobra lecimy! Po południu trzeba napisać list do Koki, żeby jakoś poratował!!! / koniec cytatu

***
CYTAT:

Przecież wakacje wkrótce. Miałem do Koki tyle spraw, choć nie znałem go dobrze. Nie wiem, czy te moje życzenia jakoś dotarły do Kraśnika, czy też zadziałała jakaś telepatia, a może zwyczajnie Koka chciał poznać naszą familię. Kiedy pewnego dnia skoczyłem do babci Antosi, usłyszałem: - Kostuś przyjechał na kilka dni… Teraz jest u cioci Marysi, pojechał pogadać z Waldkiem.
Waldek to nasz cioteczny brat - wspólny. Nie bardzo mnie ciekawił, bo tylko siedział w kuźni u ojca i coś majstrował. I tylko gadał, że musi łódź zbudować… - Po co ci łódź jak tutaj nie ma jeziora? – mu gadałem. – Ale na wiosnę bywają roztopy – odpowiadał wówczas. A później, kurde, Waldek nawijał, że opłynie świat. 
A więc wujek go przywiózł tym motocyklem z przyczepą z boku. Takim dziwakiem na trzech kołach, którym zawsze z jakimś swoim kolegą, chyba Mazurkiem, czy jakoś tak, przyjeżdżał. Nie mogłem się doczekać jego powrotu od Waldka…
- Ojciec mu kupił rower, wyścigówkę, to teraz może kolarzować i chciał się pochwalić przed wami… - dodał spokojnie dziadek Janek.
O kurde! Koka ma rower, przyjechał rowerem. Trzydzieści kilometrów sam, i to po szosie. Kolarzówką. Oooo, musi być dobry kolarz z niego – pomyślałem. – Ale po co mu ten Waldek. Ja mam do niego tyle spraw.
Waldek, młodszy od Koki o dwa lata, miał z nim też wiele do pogadania, Może mieli nawet więcej tematów wspólnych. Oni nawet już coraz więcej o dziewczynkach gadali. Ale Waldek pomagał staremu w kuźni i nie mógł za dużo pokolegować z Koką" ... / koniec cytatu
+++
 +++
CYTAT:
"..przyszedł też z nimi nieznajomy osobnik. Wkrótce okazało się, że to Marian Bednarek, przed laty jeden z najlepszych piłkarzy w gminie. Grał w Gromie Rudki. Kiedy grał w piłkę przezywali go „Hrabia Monte Christo”, dzisiaj jest tylko „Partabakiem”. Maniek był lewoskrzydłowym, tak jak ja, a specjalnością jego gry był drybling... Robił to najczęściej chodząc piechotą, a nie biegając. Podobno tak potrafił osłaniać piłkę, że trzeba było go skosić, aby mu odebrać. I wszystko to wyczyniał na chodzonej prędkości. W jednym ze spotkań na szesnastce przedryblował ponoć, ośmiu zawodników, przyczesał włosy i wpakował z czuba piłę do bramki rywala... Jego wyczyny obrosły w legendę. Najwięcej problemów mieli z nim milicjanci, gdyż za kawalerki, kiedy grał w Gromie, był najsławniejszym człowiekiem w okolicy. Przystojny niczym Belmondo i Bogard razem wzięci, miał powodzenie jak jasna cholera... I to go chyba zgubiło. Żadna laska nie potrafiła go usidlić i chłopak się zmarnował. Zabawy, winko, gorzałka, dziewczynki, słodkie życie bohatera małego boiska.../ koniec cytatu

CYTAT:
"... w naszych Igrzyskach Olimpijskich uczestniczyło nas czterech, byliśmy braćmi, toteż komuś z zewnątrz trudno było się wpisać, bo regulamin mieliśmy opracowany wcześniej. A chętnych było wielu. Mogli co najwyżej czekać na jakieś inne zawody, na mistrzostwa mniejszej rangi za rok. I właśnie dlatego najgorsze z miejsc to czwarte. nikt nie chciał być czwarty. Każdy trenował na całego, żeby załapać się na podium. Skubniete rodzicom przedmioty na nagrody za miejsce na podium - się odzyskiwało. Zostawały co najwyżej nagryzmolone na kartce wpisy z nazwiskami i nimi można się było chwalić.
Każdy kombinował jak mógł. Oprócz treningów, dużo rozmawialiśmy o pomysłach na przeskoczenie Beamona. Po awaryjnym zaprzestaniu treningów, kiedy to omal w kopalni piachu nie zginął Piter, po kilku tygodniach wróciliśmy do skakania. Wprawdzie wujek i tato mieli nadzieje że sportowanie nam przeszło, ale wtedy nam właśnie sie zachciało na nowo. Nie wiem, może gdyby tak nic nie gadali, tylko poopowiadali o wojnie, albo innych swoich przygodach z dzieciństwa. A oni tylko o nauce i robocie w polu... O tych żniwach, burakach, wytłokach, nawozach... Nic tylko te przednówki, urodzaje, kampanie, kolejki, stanowiska itepe, itede, etcetera, i tak dalej... Czasem nie można było tego gadania słuchać. Tu człowiek myślał jak zdobyć medal i Beamona pobić, albo pojąć na czym trójskok polega, a oni tylko wkoło wojtek te morgi, hektary, stanowiska, urodzaje, zapalenia wymion, 
A jak już człowiek o te wojnę rozpytał, to można było dostać. I to tak galanto... I pożegnać się na miesiąc ze szczawianką, z naleśnikami, chlebem ze śmietaną i cukrem... Zostawały surowe ogórki i chleb ze smalcem. Nie powiem, jak człowiek podgłodniał pod wieczór smakowały".../ koniec cytatu
 
 
CYTAT:
"Jedną z pierwszych konkurencji olimpijskich zakwalifikowanych przez komitet organizacyjny był skok w dal. Przyczyna była prosta, mieli już tak poszukiwaną taśmę do mierzenia skoku, o której zdobyciu myśleli całymi nocami i już nawet, w desperacji mieli sami wyprodukować takową z kartek z zeszytu do matmy.. Teraz trzeba było wybudować skocznię i ,można się było brać za trening i próbę bicia rekordu świata Beamona. Co tam tylko 8,90...  Nie widzieli jego skoku w Meksyku, ale przecież cały czas nadawali w radio, że to skok w dwudziesty pierwszy wiek. 
Niestety, pech chciał, że ich plan przewidywał zbudowanie skoczni blisko kopalni piasku. To znaczy takiej domowej kopalni, skąd pobierano piach do miejscowych budów, obór, komórek, napraw pieców czy zalewania podmurówek. Skocznię umiejscowili blisko miedzy, żeby było bliżej nosić wiadrami piach. Przy okazji był trening kondycyjny, bo przeczłapanie tych paru kroków z wiadrem piachu nie było ta takie ot sobie.
Roznoszenie się piachu ograniczyli do minimum, deskami ze starzejącego się płotu. Trochę zmurszałe i słabe, ale od czego siekiera i gałęzie. Porobili kołki i wzmocnili otoczenie skoczni. 
Oczywiście Janek przygotował specjalny przyrząd do równania tafli skoczni po każdym skoku. Maniek wycyganił u mamy grosz na specjalny kajet do spisywania wyników... Podczas wieczornych dyskusji często rozmawiali, że rekord Beamona jest już zagrożony. 
Afera wybuchał jeszcze przed pierwszym skokiem. Już szykowaliśmy się do narobienia naprzód powróseł, żeby mieć więcej wolnego czasu na sobotnie zawody. Nikt nie zwrócił uwagi na to, że Piter, który chciał się dopisać do listy olimpijczyków i jakoś nam podlizać, sam poszedł do przydomowej kopalni piachu i chciał nakopać i nadonosić na skocznię więcej. I jedna ścianka kopalni się zawaliła, piach się obsunął i przywalił Pitera.  Biedaczysko najadł się piachu do woli, ale jakoś wiercąc się jak kret, odkrył powietrze i przezipał do przybycia pomocy zaalarmowanej wierutnym krzykiem... Raatunkuu! Raatuujtaaa - bo gine! Gineeee! / koniec cytatu
 
CYTAT:
"...jeśli ktoś ma jakieś migawy co do tego, że losowanie totolotka polegało na wyciąganiu losów z numerami dyscyplin sportowych, nich się nie pulta i poszuka starych gazet, Że co? Że nie mogliśmy walczyć w czterdziestu dziewięciu dyscyplinach, bo nie wszystkie były olimpijskie, to się grubo myli. Mieliśmy w zastępstwie inne konkurencje, które nie mogły być wcale łatwiejsze. Była akrobatyka, biegi przełajowe, boks, bobsleje, bojery, judo, gimnastyka, koszykówka, lekkoatletyka, piłka nożna, piłka wodna, piłka ręczna, pływanie, skoki narciarskie, strzelectwo, wioślarstwo, zapasy, żeglarstwo, żużel... Że co? Że nie mogliśmy uprawiać skoków na koniu przez przeszkody, jeździectwa, lub spadochroniarstwa? Oj, żebyście się nie zdziwili dokumentnie. Poczytajcie tylko... 
Szachy były na nasze łepetyny z trudne, ale warcabowanie mieliśmy w zastępstwie. I żeby nie było za łatwo, to było warcabowanie na czas. Na zastanowienie były trzy sekundy...- Raz-dwa-stop. Ruch musiał być wykonany... Że co? Że było nas przecież czterech tylko, to jak tu grać w nogę lub kosza. Zdziwicie się... / koniec cytatu
 
CYTAT: ...
..."pierwszy skok w dal oddałem na odległość 2,70 i objąłem prowadzenie w Igrzyskach. Drugi olimpijczyk skoczył 2,60, tyle co trzeci. Spojd spalił. Gościnnie dopuściliśmy Mucianciaja i ... kurna przeskoczył mnie na  2,77... Jasne, że zaraz chciał się wpisać na listę i uczestniczyć w zawodach. miał starszego brata, który go podszkolił. Nie było mowy o olimpiadzie, bo mieszkał daleko i nie miał szans uczestniczyć dniem i nocą w walce, a w międzyczasie zapierniczać w polu.  W dodatku kurował się po wypadku w polu, gdzie walczyliśmy ze żniwną nudą po zrobieniu powróseł. Kombinowaliśmy nawet, żeby odwiedzić polową kopalnię piasku. Daleko była od naszej skoczni, ale w awaryjnych sytuacjach piach i stamtąd mógł się przydać. 
I kiedy tak walczyliśmy z południową nudą, to dla zabawy wleźliśmy pod wóz drabiniasty na żelaznych kołach. Na lgi i gumowe koła nie było jareckich stać. Kobyła która się pasła na miedzy mimochodem trąciła wóz, który stał na pochyłej drodze. Pech chciał, że Mucianciaj w tym momencie komarował w leju... Koło przewaliło sie po jego twarzy. Brrr...Zdarło mu skórę z twarzy. Starzy się rozdarli nietęgo, choć to nie ich bolało tylko Mucianciaja. Podarł się trochę, i pojechał z mamą do doktora, tam też pobeczał, jakieś maści mu nadali i wrócił. Skubany, nie trenował, a mógł być lepszy od nas w kilku konkurencjach. To on na szepnął, że tam koło tego piachu 'na górach" jest i kopalnia to znaczy kamieniołomy. Dobrze było wiedzieć, kamień mógł się przydać.
To co, że ,mieliśmy tylko po kilka lat. Jak planowaliśmy pobić rekord świata Beamona i to i o budowie na przykład kuźni można było myśleć./ koniec cytatu
 
CYTAT:
...Jednym z pierwszych naszych treningów był trening z ...odwagi. Bo żeby startować w Igrzyskach trzeba było być odważnym. No bo przecież nie umieliśmy jeszcze pływać, a w programie było pływanie. Mogliśmy sie nauczyć tylko na rzece. A i tak miałem strach do potęgi nieznanej. Wiejskie opowieści o topielach tkwiły głęboko w pamięci. 
Aliści mnie z pomocą przyszedł przypadek. Wieźliśmy z tatem z pola zboże, a może to była tylko koniczyna dla krów, ale nazbierało się sporo - tak że było naa wysokość drabin od woza. Bo drabiny były juz zainstalowane. 
Nowocześniejszy sprzęt mieli tylko bogatsi - tak na oko minimum 15-hektarowi gospodarze. No i wracamy, tat opowiada mi takie kawałki z historii...Było spokojnie, do skrętu na gościniec było może 100 metrów. A tu masz... Jak nie myknie po kocich łbach jakaś taksa... I nasza kobyła dęęęba... Strach mnie obleciał z miejsca. A ona jakby sprint na Igrzyskach poczuła.  Nie wiem, co sie stało. TRRRRR,trrrrrrrr, trrrrr, tylko słyszałem. Tak tato próbował uspokoić kobyłkę! Ale ta jeszcze szybciej jakby drugi bieg, - Trrrrr, trr, trr, trrr.... Wóz już się rozlatywał. Trzymałem się drabin tak mocno, jak mocno trzymały się przyspawania wujka Zbyszka. 
Ale opatrzność nad nami czuwała - po pół kilometra kobyła się sama zmęczyła! Cud, że nie leciał ani razu żaden samochód z naprzeciwka, bo byłoby po nas. - No chciałeś test na odwagę, to masz! - Tata do mnie. - Nie trzeba żadnego pływania! 
O skali zagrożenia jakie nas spotkało dowiedziałem się dopiero wieczorem - gdy tato opowiedział o zdarzeniu mamie.
 Ta się popłakała.../ fragment większej całosci. / koniec cytatu
 
CYTAT:
"... Kolenją konkurencją naszej olimpiady było pływanie. Najpierw trzeba było nauczyć się pływać. Tego mógł nas nauczyć tylko Koka, trzeba było więc czekać na wakacje i jego przyjazd z Kraśnika. Kilka tygodni szukaliśmy takich miejsc na rzece, żeby było głęboko tak, coby stopy nie czuły dna. Szło się więc i szło w wodzie po pas. Jak człowiek znikał - było właściwe miejsce do nauki. Wybraliśmy kilka takowych głownie na zakrętach biegu rzeki. Oczywiście nikt nie zamierzał się ubezpieczać na wypadek niespodzianek spotykanych na dnie... Ani na wypadek utonięcia. Liczyło się, żeby przepłynąć minimum 20 metrów, i to nie ważne jakim stylem. Najpopularniejszy był styl zwany 'na pieska', ale przecież Koka mówił, że musimy pływać jak jakiś Wajsmiler, najlepszy mistrz olimpijski w historii, i to mistrz nie tylko pływania, ale całego sportu. był wiec kolejny mistrz do pokonania - po Bimonie w skoku w dal, Wajsmiler w pływaniu. Mieliśmy też plan, jak pogłębić rzekę, jeśli byśmy na znaleźli właściwego odcinka rzeki... / koniec cytatu
 
CYTAT:
...no wiec plan był taki. trzeba zorganizować tamę, żeby zastawić wodę w naszej rzecze. Najlepiej tuż za najgłębszym miejsce. Trzeba by ko tylko solidnie się przygotować, bo próbne tamki zrobione ze starych deszczułek i gałęzi spełnił zadanie. Zrobiliśmy je najpłytszych miejscach, żeby w razie nieszczęśliwego zbiegu okoliczności nie zginąć... 
Teraz trzeba było przyszykować solidną tamę, żeby Koka, który miał do nas przyjechać na wakacje i poduczyć pływania nie naśmiał się z nas, że z głupią tamą sobie nie potrafimy poradzić. Skubany mógł nam zagrać na ambicji, a może i olać nas i na ten przykład ponownie na dłuższy czas pójść do Waldka. 
Myśleliśmy, że te dziewczyny mogą im w głowach poprzewracać. Do nauki pływania musieliśmy mieć tamę, że hej i głęboką wodę... Myśleliśmy kawałek czasu - dniami i nocami. Myśleliśmy podczas żniwnych pomocy rodzicom i poobiednich zebrań. Wszelkie pomysły i propozycje dyskutowaliśmy dokładnie.
Kiedy jednak, nasze plany przejrzał Maniek Szpilka, który przypadkowo dowiedział się o naszym problemie, wszystko zostało wywrócone do góry nogami!!! - To gadanie funta kłaków nie warte - skwitował. - Gałęziami chcą tamę zrobić!? - zaśmiał się. - Trzeba piłę skombinować, siekiery, przy krajzedze popracować...- Trzeba przyczaić dzień, kiedy jaceccy ruszą na całość w pole! 
Ojjj! Namieszał nam wówczas w głowach Maniek... ./ koniec cytatu
 
CYTAT:
"... namieszał nam ten Maniek w związku z budową tamy na rzece. Zasadniczym celem było podwyższenia stanu wód potrzebnego do nauczenia się pływania. - Stan widy w naszej rzece będą w radio podawać - śmiał się Maniek. - Już słyszę: "W Annopolu na Wiśle, w Zawichoście...
Gdzieś po naszych głupich łepetynach tliła się myśl o posiadaniu basenu, ale prace żniwne i inne roboty polowe weryfikowały te plany.  No więc Maniek nam uprzytomnił, że zapora na rzece musi być fest, bo inaczej napór wody rozniesie nasze gałęzie, kołki, kamienie, piach i inne materiały budulcowe w drobny pył. - Zostanie po nich tyle co po rabarbarze, kiedy pierdolnie w niego piorun! - Musi być budelec że hej!. Nie jakieś wbijanie patyków w dno. Zanieście te patyki do podpierania pomidorów. Porządne bale z najlepszych olszyn, porządne deski z najlepszych drzew, porządne kamienie z najlepszych kopalń kamieni...
- Żadnej prowizorki! - grzmiał Maniek. 
Fakt, zrobiliśmy taką tamę, że ... Omal nie wylądowaliśmy na Narutowicza siedemdziesiąt trzy... Wiadomo - polityczni tam brali "do wyjaśnienia".../ koniec cytatu
 
CYTAT:
... No więc sprawa tamy, o której mam przypomnieć omal nie zakończyła się na Narutowicza siedemdziesiąt trzy 'do wyjaśnienia'. Jareccy tak nas straszyli tym Narutowiczem do wyjaśnienia, że aż w końcu zaczęliśmy się strachać nie na żarty. Jak tylko coś zrobiliśmy nie po myśli  - zaraz nas ciemnicą na Narutowicza otaczali. Aż w końcu rozważaliśmy dobrowolne pofatygowanie się do tego Narutowicza celem obadania tych strachów. - OJ! trzeba co porządnie przeskrobać, to zabiero to tego Narutowicza i się obada, co to za kazamaty - odgrażał sie wujowi Dżudża... Wielkie mecyje! - Trzeba było pomyśleć, żeby nam głabsze rzeki porobili, a nie takie płycizny, że pieskiem nie można popływać! - mruknął podczas jednego z zebrań Janek Kos. Ten był dobry w bieganiu przełajowym. Drugie nazwisko przybrał po zakończeniu "czterech pancernych". - A bądź se tym Jankiem - warczał Dżudża. - Cholera niechby cie już Jan As ochrzcili , byłoby krócej.../ koniec cytatu
 
CYTAT:
... Wśród dyscyplin TOTOLOTKA była jakaś tak dziwna dyscyplina, której nie pojmowaliśmy jak uprawiać. To był pięciobój nowoczesny. Nie mieliśmy pojęcia jakie wchodzą w jego skład inne dyscypliny.  Czas naglił, a to nie było nawet kogo rozpytać - i to chodem, czyli konkretnie, ani mimochpdem czyli podstępnie. Bo nasze sportowe zebrania niedzielne zaniepokoiły starych i nawet nie za bardzo nam pomagali. Tłumaczyliśmy, że sport to zdrowie, że kondycha i siła... Ale nic ich nie brało. Aby tylko te ploty na ławeczce u Hardasińskiej, aby ta wojna i opowiadania, aby te te ary i hektary. Te żniwa, dożynki, wykopki, zwożenia, podorywki, przednówki, oborniki z arcyatrakcyjnym widłowaniem w polu, nawozy... itepe, itede, etcetera... Słowem wszelkie licho i stara mongolena! Tak Maniek komentował te gadania o zebrania jareckich. - Aby ta pszenica, żyto, jęczmień, rzepak, siano, mleko, wytłoki 
- A może by tak PGR założyć! - palnął którejś niedzieli Szala-bala!
I zaraz omal nie oberwał w czerep! 
Nie mieliśmy pojęcie co to te PGR-y, ale jeśli by miały  w programie dyscypliny olimpijskie, to kto wie, może i byśmy poszli na to! 
- No taaak! - zaraz skomentował nasz zapał Maniek Szpilka. Będzie dyscyplina - dojenie krów na czas! Skok w bok i plucie na odległość! Feeest dyscypliny. A strój olimpijski to partyjne spodnie, partyjna koszula i obowiązkowo partyjny krawat! 
- No dodać jeszcze robienie powróseł i grę w klasy i jest pięciobój! Nowoczesny jak cholera. Zgłosić do komitetu olimpijskiego można. Co tam Bimon i Wajsmiler... Co tam skok w dali i pływanie... / koniec cytatu
 
CYTAT:
...Kolejną dyscypliną z totolotka, która była olimpijska i włączyliśmy do programy naszych Igrzysk Olimpijskich był hokej na lodzie. Z uprawianiem tej dyscypliny kłopotów specjalnych nie było, najwięcej zależało do pogody. Ale zimy były solidne, bywało że przez pięć kolejnych lat mrozy sięgały 20-30 stopni minus. Uprawiaianie hokeja wiązało sie ze sporymi inwestycjami. O prawdziwym krążku nikt nie marzy. Wiadomo, przydziały miały tylko szkoły. Może jakieś klubu sportowe w Lublinie. Dla nas pionek to była przeważnie specjalnie wycięta huba. Rosły na drzewach, toteż polowanie na odpowiednie huby odbywało się cały rok. 
Nie powiem, czasem  miało się krążki, że hej. Zwykle sprzęt się organizowało na poczekaniu i służył długi czas. Jak wspomniane kije hokejowe robiliśmy z olszynowego drzewa, czasem w grę wchodziły szlachetniejsze gałęzie - z leszczyny, nawet z akcji i dębu. Mniejsze inwestycje to było zorganizowanie lodowiska, a to się wiązało z wybraniem odpowiedniego miejsca, okolicznościowym polewaniem tafli wiadrami, usypywaniem band odgarniętego śniegu.
O!. Kiedy graliśmy w hokeja nasze Igrzyska rozrosły sie już do wielkiej imprezy. Przecież w turnieju hokejowym był już drużyny. Oprócz naszej - w które skład wchodzili wszyscy, którzy rozpoczynali, była drużyna Woli, Kolonii, Grabówki i Wygonu. Po zakończeniu lekcji migiem się pędziło do domu, braliśmy sprzęt i w te pędy zamarzniętą rzeką do Cioska na zamarznięty staw, gdzie miejscowi zrobili najlepsze lodowisko i chwalili się, że nas - już zaprawionych i znanych olimpijczyków pobiją do zera.
Oczywiście mecze trwały od zakończenia lekcji i poszkolnych obiadów domowych do późnego wieczora. Podobnie jak w piłce, jeśli nie było remisu - od razu rozgrywaliśmy rewanż. Oprócz wyników, ważny był pomeczowy stan zdrowia. Takich drobnych stłuczeń i obtłuczeń nikt nie liczył, boloesne były siniaki i guzy, bo te goiły się kilka dni, a można był ten czas wykorzystać na treningi i mecze. 
No i ten sprzęt. Łyżwy, które kupowali rodzice były marnej jakości, ale jakoś można było jeździć, gorzej było już z butami. Trzewiki zwykle byłu marnej jakości, toteż łyżwy, które przykręcało się do podeszwy specjalnym kluczykiem, ściskały te podeszwy. Ten uścisk czasem, a nawet często deformował podeszwę i buty. Czasem trzewiki stawały się nieużyteczne po meczu, lub dwóch. Jareccy się złościli. W dodatku bardzo często łyżwy po prostu odpadały od butów  i trzeba było grać bez nich, bo czas naglił, wynik trzeba było poprawiać i szykować się do rewanżu. 
Wówczas inżynierskim pomysłem wykazał się Cecho Brzybrzykowski. Zmarnowawszy kilka par butów, tak się zdenerwował, ze podprowadził starszemu bratu trzewiki, że hej. Takich nie miał nikt. Wziął wojskowe kamasze i w kuźni taty, przykręcił łyżwy. Nie trzeba było żadnych kluczyków, ani innych wynalazków. Co więcej - strach było do niego podejść, bo można było zostać kontuzjowanym na wieki. Odbijaliśmy się od Cecha, a ten walił gola za golem. Chcieliśmy obadać, jak mu się udało tak mocno przytwierdzić łyżwy do butów, ale się krył - skubany - znakomicie. Wówczas nasz najwierniejszy kibic Maniusio szepnął, że wie, jak w tajemnicy Cecho konstruował sprzęt. - Panie Szpilka zagadnął dziecięcym głosem Mańka. Lubił go, bo tam samo mieli na imię. - On przykręcił łyżwy śrubami!. Śruby  poodkręcał z maszyny do młócenia.Tak-tak - ze świniarki / koniec cytatu

BAKCYL - cytat
...W dodatku w głowie było to, że jeszcze mama często powtarzała, że 'te piłke to tylko na pniok i bedzie spokój'. Fakt, Hela i tata zrobili aferę, kiedy pierwszy mach taty po naszym pniakowym treningu we wbijaniu gwoździ popsuł mu nerwy i szukał nas jakiś czas coby przetłumaczyć po swojemu taką dywersje. 
Gdyby kto miał jakie obiekcje co do uznania sprawy za dywersję to nadmieniam, że gwoździe kupowało się z trudem. Były limity kupna - zarówno wagowe, czyli kupowane na wagę, jak i jakościowo. No i calowe, bo miara ich długości była na jakieś cale. Już mnie wnerwiało to, Koka nawijał o jakichś milach, tata o jakichś calach, a mnie mama nawet nie nie potrafiła wytłumaczyć czym się różni bieg sprinterski, od średniodystansowego, skok przerzutką od skoku tygrysem. I znów tu czekaj pół roku jak Koka przyjedzie.
Bardzo szybko tato pochował kuźniane akcesoria. Bo wystarczyło, że najmłodszy z nas dorwał sie do najmniejszego młotka i najmniejszych gwoździ takich na centymetr, a może i nie... Służyły wujowi do naprwiania butów. W torbach była słuszna ilość - może kilka tysięcy.
Małym młoteczkiem nastukałem kilka pniaków. Wyglądały jak łepetyna Cyrankiewicza. Wujo naliczył kilkaset złotych strat, tak z pół pensji taty... Teraz nie byłem gorszy od młodszego brata i miałem spokój - nikt mi na pnioku piłki nie podziabie.
- Guń go od tego patrzenia na naprawianie butów, bo ci całkiem interes popsuje - radziła Hela wujowi. - Jak co uplyngnie sie w ty glupi łepetynie to weźmie kiedy i stodołe tym makiem obije. I te drewniane goździe ci powbijo nie tylko w podeszwy, ale i w stodoły, 
- Noo! Jak sie wytrenuje, to i te szewskie drewniane goździki powbijo w dęby, w akacje, w sosny - dodała babcia Antosia...
- Trening to trening - pomyślałem. - Trzeba brać sprawy w swoje ręce i do roboty. Obiłem makiem, który teraz wyglądał jak jak łepetyna Cyrankiewicza,.
I znów się zaczęło. Zaraz raban, że heeej... Wielkie mecyje! Popsucie pniaka. Miałem spokój, ze piłki już mi nie popsuje. Zaraz wyskoczył Ochocki, żeby o tym Cyrankiewiczu nie gadać przy mnie, bo chodzę po wsi i gadam, że konstruuje piłkę podobną do baniaka Cyrankiewicza!
- Stara Wartoska dodała szeptem: - Ciicho z tym baniakiem, bo jeszcze zabiero kogo na Narutowicza 73. Witaaa! Do wyjaśnienia.. ./ koniec cytatu
 
 
CYTAT:
...no więc wiedziałem, że z tym pływaniem będą same kłopoty. Nie dość, że woda w rzece płytka, to jeszcze strachałem sie o te style pływania, że nawet nie spamiętam. Tymczasem kiedy latem przyjechał Koka, zaraz miał rozwiązanie. Aby rozpytał: - A gdzie tu jaki staw, jeziorko? Niemożliwe, żeby nie było...
Podpytał starszych i wyszło, że jest spory staw - u Kamińskiego w Badawczyku.
- Tam głęboko na jakie dwa metry, może i więcej... - powiedziała ciocia Jola ostrzegając zaraz, żebyśmy tam - broń panie Boże! - nie łazili.
Kiedy usłyszałem te słowa, na poważnie zatrzęsły mi się galotki i marzyłem, żeby bratu odeszła chęć nauczenia mnie pływania. Ale nie! Zaczął jeszcze mocniej nalegać.
Poszliśmy w końcu do tego Badawczyka i na jeziorko Kamińskiego.  Miałem już wiać podczas tego kilkukilometrowego spaceru, ale Koka chyba przejrzał, że się stracham i powiedział, że podczas pierwszej lekcji to mi pokaże tylko style pływania.
Zbliżaliśmy się w końcu - już z daleka było widać lustro wody...Koka się rozpędził i zanurkował po dalekim locie w powietrzu. Gdyby tak daleko skakał na ziemi, pewnie Bimona by pobił. 
Dobiegłem do brzegu i czekałem, aż się wynurzy bo zniknął..
Niestety - nie wynurzał się! Strachałem się coraz mocniej! I mocniej. W końcu zacząłem beczeć, latać jak głupi po brzegu i wrzeszczeć, że Kokaa ginie. - Koka ginie!!! - rozległo się echem! I nadal latałem jak wówczas, kiedy tato mnie potraktował baciorem za granie na świeżej koniczynie.
- Raatunku! Koka ginie! Koka ginie!
Po jakich dwóch minutach - SKUBANIEC! - jakby nigdy nic się nie stało, wyłazi z drugiej strony i mnie woła! Przepłynął całe jeziorko, może ze siedemdziesiąt metrów pod wodą! - Pognałem i go dotykałem, jakby nie wierząc, że nic mu nie jest. Że nie zginął.
A ten zaraz!: - Najlepiej naukę pływania rozpocząć od nauczenia się pływania pod wodą. Jutro pierwsza lekcja! 
Zaszumiało mi w głowie z przerażenia. - Koka! - wrzasnąłem Tutaj pod wodą czyha wszelkie licho i stara mongolena! 
Roześmiał sie!... / koniec cytatu

CYTAT:

Beczałem jeszcze w połowie drogi do domu, a w w duszy nadal był strach.
- Koka, a jak bym skoczył do tego wszelkiego licha,; to i ja się mogłem utopić.
- Nie ma strachu. Bym cie wyratował!
- Jak, przecież byłeś w wodzie! - odrxzekłem.
- Ale ciebie wiedziałem! Widziałem jak latasz po brzegu i sie wydzierasz.
- Jak widziałes?
- Woda jest przezroczysta, Przewodzi też dźwięk.
- Tarabanisz, żeby mnie pocieszyć.
- Zobaczysz jutro jak cię zacznę uczyć pławać! 
- I) jeszcze tym mnie osłabił. Mialej już dość tej nauki, choć tak naprawdę jeszcze nie zaczęliśmy. Mialem dość tych opowieści o chłowieku-rybie.
 
CYTAT:
...więc jestem już na asfaltówce, czas rewelacyjny, bo inaczej być nie mogło. Koledzy już na pewno liczyli, że za chwilę mnie zobaczą, pędzę na złamanie karku, już blisko most. I… Oż najgorszy chamie, o pechu największy z największych, o ty bydlaku… Widzę przed sobą furę z sianem! I nic więcej! Tylko czterdzieści metrów do zjazdu na żużlówkę, jeśli będę jechał z nią, żegnajcie medale i laury! Znów czekaj rok! 
Decyzja jest natychmiastowa, ani nawet przez ułamek sekundy nie przyszło mi do łepetyny, żeby jechać bezpiecznie za furą, skręcam w lewo celem wyprzedzenia furmanki! Oj - tam dwie sekundy i jestem przed przeszkodą. O kur.. Widzę przed sobą jadącą na zderzenie czołowe „warszawę”, musi dojść do zderzenia czołowego, To koniec! Nie ma miejsca, żeby uciec, nie ma gdzie skręcić, z jednej strony bariery mostu, z drugiej już fura z której zwisają długie sznury siana i ciągną się po asfalcie. Ostatni dech, ostatnia myśl, ostatni instynktowny błysk! Uff! Jej!..Ostatni błysk!
Skręcam pod furę, siano amortyzuje uderzenie, gdybym pośliznął się na jego włosach, fura by mnie wciągnęła!
„Warszawa” mija mnie z lewej strony, piszczą hamulce a ja czekam na zgrzyt stali po zderzeniu samochodu z mostowymi barierami. I gnam… Bo nawet się nie wywracam. Pędzę nadal! Wyścig trwa, co tam takie zdarzonko. Wygrać…wygrać…wygrać… Zwiać stamtąd jak najszybciej, żeby nikt mnie nie rozpoznał.
Wygrałem! Nikt się nie dowiedział o zdarzeniu! Jakby go nie było! Przynajmniej tak myślałem, byłem szybki na rowerze. Byłem mistrzem.
Wieczorem przyszła do nas siostra taty - ciocia Marysia, która pracowała w sklepie obok mostu.
 
Już pierwsze słowa mnie powaliły: - Nic wam nie powiedział? Już mógł leżeć w trumnie.
O kurde, skarżypyta!
Serce skoczyło mi do gardła przeskakując ze dwa metry strachu, było tak blisko rekordu świata wzwyż, to serce by z dziesięć metrów w skoku w dal skoczyło i Bimona przeskoczyło. Ze dwadzieścia w trójskoku. 
Ciocia zaczęła opowieść o kierowcy „warszawy”, który chciał mnie rozjechać w najważniejszej dla mnie chwili dzieciństwa, podczas wyścigu o nasze mistrzostwo olimpijskie..
- Aach! Tak było go sss-copić i zlać to głupie dupsko na kwaśne jabko... - skomentowała mama.
- Helaa! A jak go sss-copić, nawet wiatru za nim nie powąchaliśmy z Korołupem, bo i on wyskoczył z poczty... / fragment
 
CYTAT:
... jedną z ważniejszych dyscyplin, które zaplanowaliśmy do naszej olimpiady było judo. Nie mogło być inaczej - Koka trenował judo i obiecał nam dokładnie przekazać o co w nim chodzi. Dlatego judo wydawało nam się bardzo ważne. Nie było też bagatali w tym. że można się było nauczyć chwytów i pokonać sprytem silniejszego rywala - nie tylko na macie, ale w razie potrzeby w realnym świecie. 
Było w okolicy kilku takich, którzy sadzili się, że są silniejsi i sprytniejsi. Po prostu, podskakiwali nam. Zbliżały się wakacje, toteż zmieniliśmy nieco program przygotowań przestawiając ważność trenowanych dyscyplin. W dodatku mocno nam przeszkadzały te żniwa, wykopki, zwózki i inne okoliczności. Nie mogłem sie doczekać Koki, bo wiedziałem, że mnie podszkoli więcej niż innych i będę najlepszy. Miałem u niego fory... Nawet nie wiedziałem dlaczego, ale wówczas mnie to nie interesowało.
No i jeszcze wymyśliłem, żeby trenować na łące, bo Koka kazał pomyśleć nad podłożem - najlepiej miękkim, które by było podobne do maty dla judoków. Podłoże pastwiskowe było ryzykowne, można się było nieźle nadziać, piaskowe podobnie. Koka uznał pomysł z łąką za znakomity. Nie rozeznałem, oczywiście wszystkiego, ale pochwała Koki był dla mnie cenna. Czailiśmy tylko chwili, kiedy najwięcej ludzi będzie w polu, żeby nas znów nie wytykali, ze zamiast pomagać przy żniwach, czy innych pracach to ganiamy jak cudaki po wsi i figlujemy... / koniec cytatu
 
CYTAT:
...Nauka i treningi judo były dla nas i ciekawe i zupełnie zmieniały wyobrażenie o sportach walki. Koka - cwaniak z miejsca zaraz przyjeździe na wakacje pyrgał mną po tej łące. Obił mnie dokumentnie, balem się, że przez tydzień nie będą mógł wstać z łóżka. Niektóre chwyty mi podchodziły, szczególnie kiedy fruwałem przez biodro i spadałem na miękkie podłoże wytyczonej na łące maty. Wymyśliliśmy, żeby oznaczyć ją trocinami spod krajzegi. Wprawdzie szybko linie się pozacierały,bo świeża trawka przykryła trociny, ale co tam - podsypało się lepiej. Nikt nam nie przeszkadzał, bo ludzie mocno się skupili na robotach w polu. Jasne i my tam powinniśmy być, choćby popatrzeć na robotę snopowiązałki, która też mi się podobała, ale na ten moment judo było ważniejsze. W dodatku Koka poparł nasz plan organizacji olimpiady i miałem u niego kolejny plus. Obiecał poopowiadać o najlepszych judokach, zapaśnikach, pływakach... Mnie najbardziej interesowała piłka, top jasne. Ale nie udawałem, że inne dyscypliny odkładam, bo Koka by mi nic nie powiedział. Tak wiec musiałem słuchać historii i Zbyszku Cyganiewiczy, o Kozyrskim, Makomaskim, Wajsmillerze, Clarku, o rewelacyjnym Jessie Owensie... No i na okrągło musiał opowiadać o Szajnowiczu... Każdy odpoczynek podczas walk judo to była jakaś historia o sportowcu... Mogłem walczyć i słuchać całymi dniami.. Chwiiami zapominaliśmy, że mamy za zadanie po południu ustawianie snopków ze zbożem w specjalne wiolosnopkowe zestawy, coby łatwiej zabrać na wóz drabiniasty i zwieść do stodoły,. / koniec cytatu
 
CYTAT:
...no wiec z tym łukami było tak. Szlak wytyczył Winnetou, bo po prostu nieźle celował z łuku. Szybko skombinowaliśmy sznurek, kije z leszczyny i trzcinę na strzały. Trochę podczas produkcji się napsuło, ale sprzęt, przynajmniej z wyglądu mieliśmy nie gorszy wcale od tego, który miał Winnetou. Dobre efekty w treningu napawały optymizmem... To nic, że rodzice nadal nas ścigali z to małpowanie wszystkiego co przeczytamy, lub ktoś nam doczyta w gazetach, za małpowanie tego co Winnetou pokazuje na filmach, a sportowcy na olimpiadach. We wszystkim chcieliśmy rywalizować, żeby najlepszy dostawał medale, nagrody, był pierwszy w tabelach rekordów.
Jeden z nas wykumał, że wśród dyscyplin sportowych musi też być taka, która połączy trening i jego jakość z szybkim postępem treningowym i precyzją. Niby to łucznictwo podchodziło dokładnie warunkom, ale Maniek Szpilka zaproponował nam dyscyplinę Winnetou. To był rzut toporkiem w drzewo. Najlepiej olszynowe, bo tutaj toporek mógł solidnie wbijać się w pień. Janek u swojego brejdaka wyczaił taki toporek, który kupił do ciosania olszyn. Pierwsze treningi wypadły obiecująco - na 10 rzutów w drzewo raz, albo dwa toporek lądował mocno wbity w olszynę. No i rozpoczęliśmy treningi non-stoo. A jeden taki zapewniał, że on będzie taki mistrz, który osadzi jak Winnetou 10 na 10 rzutów. Takich chwalipiętów strasznie nie lubiliśmy. Do ciemnej nocy trwały treningi, bo tą dyscyplinę, która miała być poza olimpijską włączyliśmy do programu. Może dlatego, że teraz już wpadało nam w drzewo po 5-6 rzutów na 10. Każdy spodziewał się medalu i to złotego.
Trenowaliśmy jednym toporkiem i rzuty do jednego drzewa. Ale kiedy Maniek Szpilka zdobył kilka toporków i nam zafasował do treningu, trening poszedł na całego. Dość powiedzieć, że przed niedzielnym zawodami o medal czterej z nas rzucali celnie 10 na 10... Nikt tam nie zwracał żmendolenia rodziców, że nie wolno, bo to i do wypadku może dość! Byliśmy już lepsi niż Winnetou. Niestety - w rozgrywce finałowej przegrałem, a najlepszy okazał się Sławek Spojda. Machnął 9 na 10. Mnie zadrżała ręka i miałem tylko 6 na 10. Medale wręczył nam Maniek Szpilka, który był też sędzią.
Dudża pochwalił się nawet, że w szkole był Tomanek z radia i powiedział mu, ze poda informację przez kołlchoźnik. Kurde - zazdrościliśmy mu jak cholera. Taka sława przeszła nam koło nosa. Słuchaliśmy kroniki sportowej całą noc, bo ten podbijał napięcie mówiąc, że wiadomości sportowe podają co godzinę. Nie wyspał sie człowiek.
Afera jak cholera wybuchał rano! Jarecka Janka poszła szukać syna, który nam pozazdrościł i nadal trenował rzuty toporkiem. Zrobiła mu nielichą awanturę. Poszło o zmarnowanie kilkunastu olszyn, które wyglądały  jak pokaleczone i wybatorzone cielsko chudarlawego skoczka wzwyż... Od spodu do gałęzi nie było ani krzty kory - po pniu spływały tylko krople olszynowego soku co i rusz wpadając w dziury wydziobane w drzewne.  Wręcz nieprzyzwoity to był widok.
- Ochocki pojechał do starszego brata, żeby rozeznać jak można zgłosić szkody na policję - powiedziała jarecka Janka. - Teraz już nie ma przebaczenia. Na pewno będę przesłuchiwani i na pewno będzie kara...
Ja to usłyszałem ciemno mi się zrobiło przed oczami. Szybko schowałem toporek i pogoniłem ostrzec Spojdę. Zapowiadała się niezła jatka...  Już nawet nie myslałem o tym ile baciorów dostanę, kiedy tata wróci z pracy.  Byle nas tylko nie zamknęli - próbował łagodzić sprawę Dżeki. 
- Może, kurde, chłopaki, do tego Narutowicza samemu się zgłosić i przeprosić - zaproponowałem...
- No! Idźta tam - usłyszeliśmy. Idźta, idźta! - Szpieg z siatki wywiadowczej rodziców o pseudonimie Eliot Ness podsłuchał nas dokładnie. Ostrzeżenie zabrzmiało groźnie. - To tam niezłe manto wam sprawio !!.
Kurde, że też w wakacje zapomniałem Kokę rozpytać o tego Narutowicza. - W głowie tylko siedziało: - Do wyjaśnienia!
W nocy mocno myślałem jak tu spowiadać się temu Narutowiczowi i jak wyjaśniać. On przecież mógł nie znać Winnetou. Postanowiłem odważyć się i tatę rozpytać o niego... / koniec cytatu
 
CYTAT:
...co to to nie. Co to są te bobsleje? Jak je uprawiać? Kolejna dyscyplina przewidziana w naszej olimpiadzie była tyleż tajemnicza, co i nieznana. Trzeba było zasięgnąć wiedzy w encyklopedii. Niezbyt różowo to wyglądało. Tor saneczkowy był dla nas znany tylko ze zjeżdżana sankami z górki u Rarakowskiego.  Często, podczas roztapiania sie sadzawki, kąpiel była przeurocza, pod wieczór docierało się do domu nieco usztywnionym. I jeszcze Hela swoje dodawała, choć naleśnikami z jabłkowym nadzieniem potrafiła nas przekupić. W dodatku doszły nas słuchy, że te bobsleje to z sankami mają tryle wspólnego co wóz drabiniasty z wrotkami zmontowanymi z łóżysk na potrzebę chwili. Bo taką potrzebą chwili było czasem odwrócenie naszej uwagi od innych spraw, na przykład od rozpytywania dziadka i rodziców o wojny, rozpytywania Koki o Bimona i pobicie rekordu skoku w dal... 
No bo co to było przeskoczyć Bimona - wielkie 8,90... Dżudża kombinował schudnąć tak, że wiatr go poniesie na minimum jedenasty metr. Należało tylko ten wiatr zorganizować, bo Maniek Szpilka zaraz postawił znak zapytania. 
Były i inne pomysły - Sławek tylko pytał, gdzie ta skocznia w dal będzie.  Myślał, że jak blisko drzew to wykorzysta gałęzie do przeniesienia własnej osoby na odległość dalszą od 8,90...  Cwaniak pewnie miarkował jakie tajne sznury do nich podwiesić i później - po treningu - niewidzialnie podczas skoku podczepiać się. Skubaniec! Cwaniak!
 
Myśleliśmy, żeby na czas nieokreślony pożyczyć od jareckich sanie, którymi wozili nas do szkoły jak był większy mróz. Przy takim mrozie szkołę zamykano i czasu na organizację imprez było więcej. I na zebrania organizacyjne też, i na pokombinowanie nad naszymi rozpytaniami o sprawy zakazane wieczorami też był czas. Nie wszystkie musiały czekać do przyjazdu Koki.   O Szajnowiczu, Makomaskim czy Balcerze wiedziałem wszystko, a jeśli nie wszystko, to na pewno więcej niż inni. Wszystko co było dostępne dla Koki. Bo nie dość że gazety w kiosku były tylko "na teczki", to jeszcze połowe ich zawartości - kurde szaroblade! - to jakieś plena, zebrania, przemówienia, sesje, zjazdy, narady. wiece, sympozja, spotkania. Niv normalnego! Takie tak wszelkie licho i stara mongolena. - Pitolenie o Szopenie! - jakby Cesko podsumował.
W pewnej chwili najważniejsze, to było Kokę, lub Waldka rozpytać o tego Narutowicza który mieszkał w Lublinie pod 73...- Tego co "wyjaśniał wszystko"... / koniec cytatu.
 
CYTAT:
- O!! Kurde! Zapomniałem, że do domu 20 kilometrów, a ostatni pociąg odjeżdża koło północy... Cholera, jak już ciemno. Gdzie ten Bangla, przecież trzyma kasę na bilety... Jeest! Jeeest! Cholera kwiatki rozdaje piłkarzom... Po kiego licha, przecież przegrali!  Po co leziesz do tej szatni. Tylko go nie zgubić!. O żesz cholera, skąd ten tłum. Żeby tylko za hajs na bilety nie kupił tych kwiatków dla zawodników. Jak go zgubię, to niechybnie zgine. Dwadzieścia kilosów do domu... I jeszcze ta czarna wołga.../ koniec cytatu

CYTAT:
...Pan Czesio mówił, że dwadzieścia kilosów na kamasz to żaden problem. Że nie wolno się żniwami i pomocą w polu usprawiedliwiać... - Jedź jutro do Lublina. Tam z Motorem będą grali tacy sami. Właśnie mieszkają daleko od ludzi, przy żniwach i w tartakach pomagają i nikt się nie usprawiedliwia - gadał do siebie trener, ale tak żebym słyszał. 
Przestałem się już nawet tej czarnej wołgi bać, musiałem być na meczu. Nagle do głowy mi wpadł ten "Narutowicz z 73 do wyjaśnienia"... / koniec cytatu

CYTAT: 
- Co tam dwadzieścia kilometrów - myślał. - Byle nie dać się scopić tym z 'czarnej wołgi'... Kiedy w nocy mały adept wracał do domu i zbliżało się auto, które biło z daleka światłem, mały piłkarz jednym skokiem susem dawał susa przez rów i w nogi na pola. - Za Boga mego mnie nie scopicie! - szeptał złapawszy oddech. Śpieszył się bo jutro miał być kolejny ważny mecz.

CYTAT:
... na mecz przymaszerował też 'z buta' pewien mały piłkarz... - Co tam dwadzieścia kilometrów - myślał. - Byle nie dać się scopić tym z 'czarnej wołgi'... Kiedy w nocy mały adept wracał do domu i zbliżało się auto, które biło z daleka światłem, mały piłkarz jednym skokiem dawał susa przez rów i w nogi na pola. - Za Boga mego mnie nie scopicie! - szeptał złapawszy oddech. Śpieszył się bo jutro miał być kolejny ważny mecz. I to wyznaczono go na 11.00 przed południem. Z góry wiedział, że tej nie pośpi.../ koniec cytatu
...im bliżej było do domu, tym i strachałem się coraz mocniej. Przed tymi z czarnej wołgi wiałem przez rów na pola już z dwóch stron, to znaczy w dwóch kierunkach...Było już po północy, ciemno jak jasna cholera, rzymki już były ubłocone i zrobiły się ciężkie jak trzewiki. Niczym chodaki - trudno było mi iść. Toż po deptaniu gorącego żużla, cośmy z Koką zasuwali po przywiezieniu żużla na gościniec z FSC - rzymki nie był takie ciężkie. Wprawdzie już raz wracałem te dwadzieścia kilosów na kamasz, ale to były wakacje, to było z mamą, i tylko do Radawca, bo stamtąd nas podwiózł Drasik drugi, brat Drasika pierwszego, który mieszkał blisko nas. 
Teraz byłem sam w szczerym polu, w utytłanych kurzem, błotem i wodą rzymkach. Chwilami na kocich łbach nogi mi się plątały jak język, kiedy w szkole musiałem śpiewać międzynarodówkę. Tak mi  się wówczas język poplątał, że pani od muzyki nie kazała mi śpiewać... Wcale mnie to nie zmartwiło, wielce się uradowałem, ale - kurrna! - pani kazała tylko słowa powiedzieć, Tak na odczepne. A ja się nie nauczyłem na pamięć, bo chciałem ją wykolegować. Co tam -
 pomruczę co pod nosemi jaka trója będzie - myślałem. Guzik! Wówczas była tylko "koza" po lekcjach. Nauczyłem się w pięć minut... 
A tu czekał mnie jeszcze z dziesięciokilometrowy marsz i strach o przypadkowe spotkanie tych smutasów z czarnej wołgi, jak ich Detko nazywał... Aby do domu, aby do własnego tapczanu - mi się zamarzyło...
I zaraz mi się jeszcze Koka przypomniał, kiedy o wojnie opowiadał. Piłkarze z Lublina byli najlepsi w Polsce - mówił. - Mieszkali w Lublinie i wokół miasta. Podczas wojny walczyli o wolność. Byli w partyzantce... 
Z publikacją tego odcinka czekałem na złoty medal Kamila Stocha. 40 lat temu złoty medal Wojciecha Fortuny przeżywaliśmy też... / koniec cytatu
 
CYTAT:
... z rana wpadł do nas Janek z sąsiedztwa. Nie uczestniczył w naszych igrzyskach, ale był potrzebny bo pomagał organizacyjnie. Miał starszych braci, nawet taśmę do mierzenia skoków przynosił na zawody. Ale tego poranka wpadł jak szatan i to o wiele, wiele za wcześnie... Może nawet godzinę. Ledwie wstałem i zacząłem się gotowic do szkoły.
- Słyszelięcie? Mamy złoto, skoczek z Zakopanego na najwyższym podium - obwieścił.
Ledwie złapałem oddech, bo nie wierzyłem. Ale rozbudziłem się dokładnie. Migiem się wyrychtowałem do szkoły. Na dworze był mróz, a ja szybko chciałem potwierdzić sensacyjne doniesienie Janka. Zapomniałem o wszystkim. Nawet o klasówce z matmy. O pytaniach układanych w nocy, które miałem przygotować dla Koki, na wypadek jak wpadnie do nas na pare godzin.
- Nie nawijaj Janek takich farmazonów. Nie mamy skoczka na medal, a co dopiero złoto. Przecież Pawlusiak ledwie od czasu do czasu łapie się w dziesiątce!!
- Jak Boga mego!! - zarzekał się Janek. - Żeby miał mi język do klamki przyrosnąć na wieki w czasie próby mrozu, jak was kantuje. Skoczek z Zakopanego zdobył zloto!
- Pawlusiak? Krzysztofiak?
- Fortuna!!!
- Janek! I tak ci nie wierze. A Napalkow, A Raska, a Stainer?
- Stainer drugi...
Fortunę znałem go słabo, choć miałem już przygotowany plan robienia albumu o Igrzyskach w Sapporo. Pałętało się tam to nazwisko, ale nie jako pewniak, a tylko uzupełnienie składu.
- Co ty Janek nam tu mieszasz? - nadal nie wierzyłem. Po chwili wpadł Jacek, brat cioteczny. Też z rozmachanym uśmiechem. on miał też radio...
- Jest złoto!
Nie myślałem o śniadaniu. Teraz chciałem szybko do kiosku Ruchu i rozpytać Bitkową o gazetę z relacją z Olimpiady. Nie pomyślałem, że tam w Japonii inny czas. Bo różnica czasu, że w gazetach będzie dopiero jutro, pojutrze, albo i za tydzień. W drodze do szkoły, kiedy siarczysty mróz głaskał twarz już myśleliśmy o tym jak zrobić narty, żeby wykonać skok taki sam jak skoczek z Zakopanego. 111 metrów... Nie było rzeczy niemożliwych.
- Jak nie znajdziemy miejsca na zrobienie właściwej skoczni pojedzie się do Zakopanego.. - podsumował krótko Dżeki. .
- Noo! Już Bimona mieliśta przeskoczyć! / koniec  cytatu
 
CYTAT:
...Koka, to powiedz, jak to możliwe, że chłopaki z Lublina przed wojną byli najlepsi w Polsce?
- Mieli dobrego trenera. Ich trenerem był sportowiec, który jednego dnia zagrał w reprezentacji piłkarskiej i zdobył mistrzostwo Polski w lekkiej atletyce. Był wszechstronnym sportowcem i tak samo trenował młodzież.
- Dlaczego nie piszą o nim w gazetach? Tata by mi poczytał, nie musiałbym czekać na ciebie do wakacji.
- Skomplikowana sprawa! A jaką dyscyplinę uprawiał? Biegi, tak jak i my biegamy? 
Koka nabrał powietrza i zastanowił się, nawet się chyba zakłopotał. wiedział, że uprawianie atletyki mnie nie pasjonuje. Ze liczy się tylko piłka...
- Niech zgadne - próbowałem go zmobilizować.
- Był mistrzem Polski w dziesięcioboju, a wiec uprawiał biegi i skoki. Różne dyscypliny. I dlatego tak wszechstronne i szybko przygotował juniorów. Bo junior szybko się uczy... Gdyby nie wojna Lublin byłby lepszy niż Warszawa, byłby mistrzem Polski.
- Uff!
- Koka, kto to był, no powiedz, o innych powiedziałeś.
- Nie o wszystkich można mówić, wielu walczyło podczas wojny.../ koniec cytatu.
 
CYTAT:
...- Koka, to po co mnie namawiasz na naukę pływania, jak w dziesięcioboju nie ma pływania?
- Bo sportowiec musi umieć pływać, już nie tylko dlatego żeby się nie utopił, ale przecież może się zdarzyć, że trzeba będzie kogoś ratować, pomóc... Musisz umieć pływać.
- Ale już nie będziesz mnie straszył i chował się na dwie minuty pod wodą...Tam, u Kamińskiego,  bałem się, że się utopiłeś.
- Pewnie że nie, popełniłem błąd. Nie powinienem straszyć, ale chciałem zobaczyć jak mocno się przestraszysz. Musisz się nauczyć i wytrenować przebywanie długi czas pod wodą. Potrenujemy w domu.
- A ile ty tak wytrzymasz bez powietrza?
- Bez powietrza, a pod wodą to dwie różne sprawy.
- Jak to?
- Bo pod wodą  bez powietrza można wytrzymać dłużej, 
- Koka, tak ze dwie minuty może dam radę...
- Hee, dwie minuty to byłoby świetnie. Znakomity wynik.
Koka, a ci mistrzowie Polski juniorów sprzed wojny, to, jak mówisz, musieli walczyć o wolność i nie mogli zdobyć mistrzów Polski seniorów?
- Wielu z nich żyje, jak podrośniesz możesz się z nimi spotkać, pogadać, może ci opowiedzą. Bo teraz takie opowiadanie jest niebezpieczne.
- Kurde! To już normalnie pogadać normalnie można!
- Jeszcze wieją wichry wojny. Nie można.../ koniec cytatu...
 
CYTAT:
...Kurcze, Koka poprzestawiał moje plany, bo już miałem zahaczyć o tego Narutowicza, gdyby przyszło mi wracać po raz kolejny na kamasz ze stadionu. Jeszcze powiedział i żebym rozpytywał się u różnych źródeł, a nie słuchał tylko jednej opinii.
- Dobra Koka, szybko bijemy ten rekord wytrzymania z głową w wodzie, bez powietrza - chciałem przyśpieszyć konkurencje.
- Nie wytrzymasz minuty za Boga, a co mówić dwie minuty...
- Ale jak wytrzymam, odpowiesz na wszystkie pytania!? NIeee? Ty wszystko wiesz! - postawiłem wszystko na jedną kartę./ koniec cytatu
 
CYTAT:
... byłem już na pewno 55 sekund z głową w balii, rekord miałem pobity - myślałem. - Do tych sekund dołożę jeszcze ze dwadzieścia... - kumałem na resztkach dechu...
Mimo pewności, ze za drugim podejściem pobiłem rekord, mimo tego że już byłem blisko pęknięcia i przerwania trzymana ryja w balii, nadal biłem rekord. Nagle poczułem ból w ręce gdzie lekko pobolewał mnie od pewnego czasu czyrak, który . jak mówiła ciotka Jola kiedyś dojrzeje i wybuchnie.  - A wyleje się takie białe barachło i przestanie boleć - mówiła ciocia. 
Nie przykładałem wiec szczególnej uwagi do tego zaczerwienionego miejsca przed łokciem.Teraz już wysiadałem, ciekawość nowego rekordu wytrzymania bez powietrza z głową w wodzie była większa. Wyjąłem głową i z miejsca rozpytałem Kokę o wynik.
- 1.22. Mmm... za drugim podejściem o 27 sekund więcej! Nieźle - skomentowałl Koka.
- Za trzecim dojdę półtorej minuty... Koka, a jak ty tam u Kamińskiego przepłynąłeś pod wodą cały staw. Tam musiało być ze trzy minuty - spytałem. 
- Nie, niee. Nie było! Ale jak się jest bez powietrza pod wodą, to można się poratować czasem łykiem wody. Jest w niej tlen... Pozwala przedłużyć pobyt. A co ci w rękę, że masz na łokciu owiniętą?
- A nic! Jakiś czyrak sie pono buduje, ale ciotka mówiła, ze przestanie jak dojrzeje i wyleje się... Drobnostka. Czasem zaswędzi / koniec cytatu / koniec cytatu
 
CYTAT:
...w pewnej chwili wyskoczyłem z tej balii jakbym wszelkie licho i starą mongolenę ujrzał, w dodatku razem z Twardowskim w piekle zobaczył. Z miejsca wyrwałem biegiem za stodołę krzycząc...Ajjj-jaj-jajj-jaj...Ratunku! Ratunku... Wypaliłem w siną dal, na nasze tak zwane góry... Leciałem i leciałem. Kibice bicia rekordowego, trzeciego podejścia do wytrzymana z głowa pod wodą, stali pono jak wryci. Nie wiedzieli co się dzieje. Byli zahipnotyzowani... Mama się rozpłakała, ciotka kazała Kostkowi gonić za mną... - Leć i łap go, bo pofrunie gdzie z wiatrem.
Latełm jak nakręcony motorek. - Ajajaja, jaj, ajajaj -...Raatunku!!!
Koka złapał mnie po półtorakilometrowym biegu za mną, kiedy byłem już zmachany do wiwatu i wydzierałem się na miedzy wierzgając nogami jak nasza noturliiwa kobyłka.
- Co się stało? - spytał Koka, kiedy dopadł o mnie po pogoni przez pola. - Przecież byłeś blisko dwóch minut. miałeś 1 minutę i 47 sekund. Czego się tak drzesz? Poderwałeś z snu wszystkie myszy w polu. Wszystkie łaski, kuny i innych. Patrz - sąsiedzi ściągają do was zaalarmowani twoim wydarciem. Byłeś lepszy niż wówczas, kiedy wypaliłeś z wody, jak uczyliśmy się pływać. Pamiętasz? Co mnie Antosia pogoniła z powrotem do Kraśnika.
Mój mini opatrunek tymczasowy na czyraku powiększył się. Ręka bolała jak diabli. Ciotka mówiła, że pewnie pękł ci ten czyrak, co go chowasz pod opatrunkiem!? Pokaż!
- Kokaa! Nie dotykaj mojej reki!! Ajajaja, ajaja,  Ajjj! Booli! Nie dotykaj!
- Spoko, poczekamy, ale nie uciekaj już! Dwóch minut nie ma, ale rekord pobiłeś! 
- Ciotka mnie okantowała mówiąc, że poswędzi tylko. Nie mówiła, że tak poboli.
- Pójdziemy do chaty, trzeba co zaradzić. Jakiś pętak czyrak nie będzie na przeszkadzał. Mnie jak bolał ząb to wyrwałem dziada.
Przestraszyłem sie...Stanąłem na drodze.
- Nie, nie - Koka do mnie. - Ręki nie będziemy wyrywać. Tego dziada, który tam pod łokciem siedzi, trzeba wyrwać. Sposobem go weźmiemy.
Wraca kem z ręką uniesioną w łokciu ku górze. Mniej bolało, ale bolało.. 
- Jak Antosia przyjdzie do nas, to znów cie pogoni do domu i znów nic się nie dowiem o tych chłopakach z Unii Lublin, którzy przed wojną wygrali mistrzostwo Polski w nogę... / koniec cytatu
 
CYTAT:
... Kurcze! Była okazja poznać tego Narutowcza z 73, kiedy już znalazłem się w tym Lublinie.  Jutro ważny mecz Motoru, żeby tylko Bangla nie przeputał kasy na bilety - martwiłem się maszerując do domu. Nie myślałem, że Hela się martwi o mnie, że może nawet rozpłakała się jak nie wróciłem o umówionej godzinie. Powiem, że była dogrywka. Pewnie co najwyżej kto ją pocieszy, że na pewno żeśmy nie  dotarli na ostatni autobus i przyjedziemy pociągiem. Ciocia Jola zawsze potrafiła mamę pocieszyć. Wujo pewnie tam nadaje: - A jak pierwszy raz przyjdzie na piechote, to mu sie odechce ty gry, tego meczu...
Moja głowa w drodze powrotnej miała już gotowy plan działania. Nie było w nim tematów o których w nocy mogli dyskutować w domu rodzice z wujami...Było ciemno, było chłodno, były kocie łby, był ciemny las do pokonania. To było najgorsze,bo tutaj nie było gdzie wiać na widok świateł samochodu. - W ciemny las? - pytałem sam siebie. - Toż tam nie tylko ci z czarnej wołgi mogli czekać, ale wszelkie inne licho i stara mongolena.
Najważniejsze, żeby dotrzeć tak coby pospać co nieco, bo jutro o 11-tej mecz przy Kresowej. Lubański ma grać! Szkoda, że pewnie  miniemy się z tatem, bo on rano do tej pracy, a ja muszę  przed 9-tą być na stacji MAJDAN!. - Że też nikt nie wymyślił, żeby chodząc można było się przespać - zabłysło nagle. - O! To byłoby fest. Kombinowałem jakieś butelki z rana zdobyć jeszcze, żeby mieć w rezerwie kase na bilet do Lublina. Nie myślałem o bilecie na mecz, przecież dzisiaj na stadion dostałem się na luzie... 
Tata był mi potrzebny, żeby tylko rozpytać go o tego Narutowicza i Lubańskiego / koniec cytatu
 
CYTAT:
- No i co Koka, jak tam go złapałeś?
- Sam się zmęczył. W dodatku ból w ręce się nasilił - Koka wyjaśnił kibicom bicia rekordu wytrzymania na czas z twarzą w wodze. Ale pobił ten stary rekord, nawet ten dziad Janek Czyrak nie przeszkodził.Ale poradzimy sobie i z nim - zapewnił Koka.
Dziad Jan Czyrak to był mój wróg tego dnia. A uaktywnił się podczas bicia rekordu, bo w takiej chwili każdy mięsień i każda część ciała była w największym wysiłku.
Koka tłumaczył zebranym, że tego dziada trzeba chirurgicznie pogonić... I że on to załatwi. Tylko, żeby nikt nie przeszkadzał, ani nie doradzał. 
- Noo, jak tylko Antosia się dowie, to da ci chirurgiee tu uprawiać - nie wyrobisz się na zakrętach w drodze to tego Kraśnika. Już, żeś go pływać nauczył - przestrzegł Janek.
Koka nalał wody ze studni do miednicy, ustawił stół operacyjny w letnim domku i przystąpił do rozprawy z Jankiem Czyrakiem, który usadowił się pod moim łokciem. Miał wyskoczyć jak Twardowski w karczmie...
- No pokaż rękę - rzekła Koka. - Nie będzie bardzo bolało, nawet nożem nie dotknę... 
- O!! Już nawet jego łeb widać! - zdjął opatrunek i zapewnił, że za godzinę będzie po bólu. A gdyby chłopy nie wyrzucali starych kos do rzeki, to już dawno by pływać umiał. / koniec cytatu...
- Tyy, byś tam wstąpil do Gienka, zapytoj, czy wrócili razem, patrz na jego buty jakby po polach i jakimś błocie łaził..
Hee, mam troskała sie o jakieś błoto na butach. Nasze ściany jak z płótna, czy dykty, wszystko słyszałem. Martwiłem się, żeby Hela tylko o czasie poszła w pole, żebym mógł w spokoju na ten Majdan dotrzeć. Nic innego nie było ważne... Aa! Jeszcze pare groszy by się przydało, trzeba było na kwiaty dla zawodników, które Bangla dawał im, kiedy wychodzili na mecz... Musialy być biało-czerwone.../ koniec cytatu.
 
CYTAT:
...Koka wyprosił z letniej kuchenki, która w tym momencie spełniać miała rolę sali operacyjnej i przystąpiliśmy do działania.Ciocia, której starszy brat był lekarzem i spełniała w naszej rodzinie funkcję doradcy medycznego z miejsca przestrzegła:
- Weźta tam podeprzyjta czym drzwi, bo jak go teraz zaboli, to konno go nie złapieta...Wystartuje gdzie na góry i szukaj wiatru w polu!
Kostek zdjął opatrunek i naszym oczom ukazał się straszny widok. Ręka byłą opuchnieta i czerwona a bolało już kiedy, mucha usiadła na niej. Dziadzisko Jan Czyrak, jak mówił Koka chyba się nieco zestrachał, ale biały łeb nieśmiało wystawiał. 
- Jeśli zaboli to mocno, ale po chwili przejdzie i stopniowo ból będzie ustępował - poinformował Koka kibiców, którzy przed salą operacyjną czekali na efekty.
Zabolało- jak cholera już za pierwszym dotknieciem Koki, który powiedział, że trzeba mocno uciskać rękę w okolicach bólu. I wówczas 'dziadzisko' wyskoczy... Wytrzymaj!!
Zacisnąłem zęby i wytrzymywałem... Może już i rekord wytrzymania pod wodą pobiłem w wytrzymaniu tego bólu. A Koka zamiast mi ulżyć cisnął mocniej i mocniej...
- Skorczybyk jaki - krzyknął. - Uwziął się na nas! Bydlak! - krzyknął Koka.
- Booolo!!! Booolo! Koka! Gineeee!
- Obstawta stodołe - usłyszałem Mańka Szpilke, który przechodził obok.
- Tam przyszykujta Kostkowi rower, bo nie dojedzie okazją przed nocą do Kraśnika - ostrzegł Muciannciaj. - Antosia idzie! - usłyszałem przez ból i zamglone bólem echo...
- Kooka! Giineee!
Nagle wszystko się skończyło. Przez dziurą w ręce lała się biała ciecz, coraz więcej i coraz mocniej zmieniał kolor na czerwony. Już cała miednica była wypełniona..
Koka mnie pochwalił. Wytrzymałeś! Zardzewiała kosa w rzece okazała się za mocna i bólu nie przetrzymałeś, dlatego nie umiesz pływać. Teraz jest dobrze - już przestaje boleć..A to jest ten dziad, który usadowił się pod łokciem - pokazał!
Pokazał Jana Czyraka, który, niczym Twardowski wyskoczył z mojego łokcia i przykleił się do ściany w sali operacyjnej. 
- Drań! Zobacz z jakim długim korzeniem. A to gnida!
Wyszliśmy z sali operacyjnej. Tłum podziwiał nas i rechotał. Maniek Szpilka odwołał czujki, które miały patrzeć gdzie zacznę uciekać z bólu... 
- Operacja się udała pacjent przeżyje - poinformował
 Koka. - Wkrótce rozpoczynamy treningi biegowe - wylał z miednicy to wszelkie czerwone licho i starą mongolenę.../ koniec cytatu
 
CYTAT:
...wśród konkurencji w totolotku był żużel i sporty motorowe. Te wydawały nam się trudne do przeprowadzenia. Nasza wyobraźnia nie sięgała jeszcze tak daleko, żeby zasuwać na motorach, choć o żużel nie było trudno. Łatali tym żużlem z efesce gościńce i wiejskie drogi przed żniwami. Chodziło o to, żeby jak najmniej było wywrotek podczas zwózki zboża. Bo zdarzały sie dotkliwe przewrotki -  i psychicznie i fizycznie. Na przykład jak taka fura załadowana snopami z rzepakiem przewracała się, kiedy które koło wpadało w dziurę... Oj nawet płacz był i tygodniowe rozpamiętywanie. Zdaniem cioci Joli taka słoma po rzepaku nie nadawała się już do niczego.  Gospodynie co najwyżej człapały w pole i zbierały rzepakowe kulki w jaki worek. Niewiele dawało się uratować...I jak tak przywozili ten żużel na łatanie drogi to można było troche jareckim podprowadzić i mieć żużel do uprawiania dyscypliny ŻUŻEL. 
A skąd weźmieta motór? - przedrzeźniała nas ciocia studząc nasz zapał.
- A tata mówił, że miał motór i umie jeździć...- odpowiadałem, bo to była prawda. 
- Haaa, haa, haa - zaśmiały się ciocia Jola i inne ciocie i sąsiadki. Widząc moją konsternacje, Jola opowiedziała o tym taty zapale do jazdy na motorze.
- Noo, miał, jasne... kupili tutaj z wujem, żeby po robocie szybko dojechać te trzy-cztery kilometry w pole i pomóc przy żniwach. Ooooch, jak ten twój tata rajdował, heee... Nawet Hela się pośmiała... Znaczy się moja mama...
- Był mistrzem świata w jeździe na motorze. Nawiezły żużla z wujem, rozsypały, dziury połatały... Kiedyś czekamy na niego już godzine, dwie, zjedliśmy wszystko na podwieczorek, ... a jego nimaa... W kuńcu przeszedł piechotu. Myśleliśmy, że mu sie ten motór popsuł. 
A Stasiek, znaczy sie tata:
- Koło Cioska zza obory wypad baran i wpadł mi pod motór... Rozbity, stoi koło obory, te barany go teraz ogadajoo - zakończył. - Całe szczęście, że sie tylko potłukłem. Zaraz delegacja poszła oglądać ten motór. Barany go obwąchiwały jakby przepraszając za swoje psoty...
-  A wpadł barana na barana i skończyło się uprawianie żużla - skomentoiwał Jola, nasz ekspert medyczny z racji tego, że miała starszego brata medyka... To musiała coś tam wiedzieć o skutkach baranich wyczynów.
Zawsze jak wspomina historie, ryjemy sie do rozpuku. Najwięcej mój tato, choć był najbardziej poszkodowany i po raz kolejny otarł się o śmierć, Śmiał się ze wszystkimi. Słowa: - Koło Cioska, wpadł baran na barana, zawsze wywoływały salwy śmiechu, choć czasem się obrażałem, bo to z mojego taty się naśmiewano. Zresztą jak mówiłem - sam też sie z siebie naśmiewał.
Ale choć Jola i Hela przestrzegały nas przed uprawianiem żużla, to nasza komisja olimpijska nie wyłączyła dyscypliny z programu igrzysk. W naszych igrzyskach miało być 49 dyscyplin i już... / koniec cytatu.
 
CYTAT:
- Tato, a ten baran, coś go chciał rozjechać motorem, to 
 ciocia powiedziała, że to twoje wina. Bo wpadł baran na barana...
- Miała racje! Bo to moja wona...
- Czeeego - krzyknąłem. - Przecież to ten baran wyskoczył zza obory na  drogę i wpadł ci pod motor...
- Ale ja powinieniem to przewidzieć, pomyśleć przed tym, kiedy wsiadałem na ten motor. Te małe baranki się po prostu bawiły, hasały sobie po trawie...
- Mmm, hmmm...
- Tato, a jak się nazywał twój nauczyciel od sportu? - rozpytałem, bo to było ważne. Ten nauczyciel już miał u mnie plus. Bo na pewno dobrze nauczył tate biegać, skakać i sportować się. 
- Jaki miałeś stopień ze sportowania sie?
- Dwóje! / koniec cytatu
 
CYTAT:
... ale ten twój nauczyciel od sportowania, ten Kaczor, przecież mógł wybrać sobie inne nazwisko. Nikt by go nie przezywał - wpadłem nagle w słowo tacie, kiedy kolejny razwracalismy z pola.
- Nazwiska się nie wybiera, nazwisko si,ę ma od urodzenia - odpowiedział poważnie tata. - Nazwisko nie jest najważniejsze. - Najważniejsze jest jak człowiek żyje, jak preżywa własne życie, czy pomaga innim, czy lubi rodzinę, czy nie kradnie i nie zdradza...
- Dobrze, gdyby taki Kaczor nazywał się Kowalski...
- Może i tak, może Nowak, może Dębiński, Kamiński, Przybylski, Pyc... Ale tak naprawdę Kaczor to piękne polskie nazwisko, niejeden chciałby się tak nazywać. Ja myślę, że on nawet się nie gniewał, że go przedrzeźnialiśmy kwa-kwa-kwa. Że on w duchu to się cieszył.To mądry człowiek i pewnie rozumiał dzieci, bo sam był dzieckiem.
- Ale dwój wam nastawiał za sportowanie - wyskoczyłem.z pretensją do świata potknąwszy się o nierówność żużlówki.
- A jak ty byś się chciał nazywać? - spytałem.
- Tak jak się nazywam - twardo odpowiedział tato. - Dziadek walczył i pracował całe życie na to nazwisko. - Więcej niż kto inny, kto tutaj mieszka.
Przeraziłem sie. Tata, przyznaje, że był ze sportu lebiega...
- Dwójaa! Tato!
- Nazywał się Kaczor! My głupole, lataliśmy za nim i darli sie; - Kwaaa, kwaa, kwa! To się zezłościł i nam nastawiał dwój. / koniec cytatu.
 
CYTAT:
- ...ale się nie sportował? - odrzekłem z pretensją. Babcia Antosia mówiła, że w sportowaniu, dziadek Janek był też lebiega. Jak ty tato.
- Ano nie, takie były czasy. Było ich kilkoro w domu, musieli pomagać rodzicom w polu. Powrósła robić, snopki stawiać, koniczynę zwozić, buraki plewić...
- Dorośniesz to przeczytasz o tym u Sienkiewicza, Żeromskiego, w szkołach o tym uczą... 
Ponownie zaczepiłem na gościńcu o kępkę niewyrównanego żużla. Robiło się ciemno. Słońce chyba składało się już do spania / koniec cytatu
Tata nadal gadał o tym, że dziadek nie uprawiał sportu i żeby go o ten sport nie rozpytywać, ale swoje już wiedziałem. Bo wujo mi cichaczem powiedział, żeby nie wierzyć Antosi jak gada, że jej Janek to była sportowa lebiega. Kazał tylko poczekać razem z nim na odpowiedni moment, kiedy będziemy we dwóch, że wtedy mi opowie jakie dyscypliny sportu uprawiał.Tylko napomknął mi wówczas. Czekałem na taką chwilę jak na świąteczne prezenty. / koniec cytatu:
 
CYTAT:
...Już nie mogłem się doczekać, kiedy tak zostaniemy z bratem taty, wujkiem Juńkiem sami. Ojj, wówczas mógłbym rozpytać o to jakie dyscypliny uprawiał dziadek. A tak musiałem czekać i czekać. Nawet chwilami mu pomagałem cokolwiek w jego pracach, Szczególnie jak naprawiał buty - podawałem mu takie drewniane gwoździki. wierzyłem że sobie szybko przypomni i mi powie. Każdy odpoczynek od wbijania tych patyków to już była nadzieja, ze coś ciekawego rzeknie.
- Czekaj wuju - myślałem. - Nie powiesz mi wszystkiego co chce to ci pomogę.Jak Boga mego ci pomogę! Hmm, nabije ci tych śpilorów w pniok jak sie patrzy. 
Te drewniane patyki fajnie się nazywały i fajnie szlo wujowi to ich wbijanie w buty. Hmmm. Na pewno będę lepszy w tym wbijaniu. Nie będziesz mnie kantował i gadał tylko: jutro i jutro!
Ale pewnego dnia zdarzyła się lepsza okazja. Antosia o coś mame poprosiła, a mama mnie kazała zanieść do niej coś tam, już nie pamietam. Chyba jakiś niezbyt okazały garnek. Dałem rade... Dała mi chleba ze smalcem popruszonego szczypiorkiem. Nie powiem, całkiem mi posmakowało...
- To powiedz babciu - zacząłem nieśmiało. - Jak dziadek był taki lebiega sportowy, to jak został twoim mężem, jak mozna się w lebiegach lubić!? - zapytałem chytrze. No bo nie rozumiałem i ja jaak to można nie lubić sportu, sportowania się, ganiania po stertach i miedzach, ganiania kaczek, kaczorów i innego ptactwa. To nic, że czasem i to ptactwo 'podskakiwało' nam i indorzyło się i trzeba było wiać przed nim... Najbardziej indorzyły sie indyki. Ganiały nas i to jeszcze wydzierając się głośniej niż my Nie rozumiałem, że sportowy lebiega mógł zostać mężem babci i moim dziadkiem.
- Na świecie by cię nie było - babcia na to. - Zakochałam się i byo nieważne że był sportowy lebiega. Był przystojny, wszystkie koleżanki mi go zazdrościły... Miałam wtedy siedemnaście lat. Był najważniejszy. Umiał robić koniem, jeździł nim w pole, trza było tyrać bo żadnych maszyn nie było. Nie to co teraz - żniwiarki, kosiarki, świniarki do młócenia, sieczkarnie... Wtedy były tylko rynce, kosy i szkapy...Oj tam! Lepi nie pytoj go o ten sport!... / koniec cytatu.
 
CYTAT:
... - Babciu! To znaczy, że żeby być dobrym sportowcem a nie lebiegą, to nie trzeba się zakochiwać - zaskoczyłem Antosię. 
- Ojj! Ty to tylko pytosz i pytosz, wszystko mieszosz ze wszystkim, już i ja zgłupiałam i nie wim, jak z tobu  gadać... Aby ten sport i sport!
Antosia była mocno wyczerpana początkiem dyskusji ze mną. 
- Urośniesz to ci się wszystko wyjaśni - pogoniła mnie jakąś ścierka.
- Jazda stąd... No jużż.
Niezbyt mnie to ucieszyło, nawet nie wiedziałem ile to trzeba rosnąć, żeby urosnąć... / koniec cytatu.

CYTAT:
Biuro w którym pracował tato mieściło się w takiej białej, drewnianej chałupie - u Poklepiny. Wynajmował je urzędnikom. W wielki pokoju stały trzy, albo i cztery biurka. Pośrodku stało biurko taty bo było najważniejsze. Od razu pojąłem, że musi być kimś ważnym. Przecież w korytarzu już było kilku interesantów, którzy czekali na przyjście taty.
Po bokach przy ścianach koło okien stały inne biurka i siadzieły przy nich takie panie, co pokazywały tacie jakieś kwity, a tato ie czytał i coś rozmawiali. Podpisywał te kwity. Czasem wychodził na korytarz i znikał na kilka minut. Te panie wówczas coś gadały na mój temat, a jedna nawet poszła do sklepu. Byłem sam z tą kobią i nie wiedziałem co mam robić. Zaraz wiec się rozbeczałem i tat zaraz sie pojawił.
- Nie ma sie co dziwić, że płacze - mówiła ta pani koło okna, które wychodził na pola. - Pani Polszakowa poszła do sklepu, to mu kupi cukerków - powoedziała do taty. Może przestanie wzywać mamę i te naleśniki - domówiła pani zza biurka. - Bo bez przerwy mówi, ze chce nalesniki od mamy. Ze śliwkami.
Tata sie zaśmiał.
- Taki chojrak! - skomentowało Tata. - W domu przysięgał, że wytrzyma bez naleśników cały dzień! Taki chojrak! Półtorej godziny mineli i już głodny. - Tio jeszcze bic! Jak sobie przypomni cirli, bal i mondol, będzie wiekszy kłopot.
Pani zaza biurka zdziwiła sie. Tato spojrzał na mnie i tak tłumaczy moje zachcianki:
- Cirli to cukierki, Bal to chleb, mondol to pomidor...
Ładna pani zza biurka zaśmiała sie głosno. Coraz głosniej. Pójde do Poklepiny, może ma jakie cukierki. (?).
- To już mamy z głowy. Polszakowa juz poszła do sklepu, ozaraz będą cukerki. Może nawet chałwa.
Tato był wyraźnie zadowolony, że koleżanki w pracy szybko i własciwie oceniły moje potrzeby co do szamania.
- Byle nie zażądał cysia, bo jeszcze potrafi wołać od mamy cysia i nie ma rady. Hela musi karmić. Taki mundrol, żebysta słyszeli jakie pytania potrafi zadawać.
- Tylko śmiać sie i plakać ! - podsumował tato.
- To dobrze niech cucho jak najdłuży ! - do pokoju weszła starsza kobieta. Chyba gospodyni, czyli Poklepina. Zmęczona, bo już wcześniej tato mówił, że jej mąż nie żyje i sama musi się męczyć z uprawą pola i zbiorami. / koniec cytatu.

CYTAT:
.... - Babciu, opowiedz, jak ty robisz pierogi, że są takie dobre, że pachną miętą - spytałem niespodziewanie jednego popłudnia, kiedy starszyzna wsi zebrała sie pod gruszką u Hardasińskiej.

- O! Antosia to mistrzyni w robieniu smakowitych i pachnących miętą pierogów. A jednemu takiemu, to te pierogi żyv=cue ut=ratowały - odpowiedziała za babcię jej sąsiadka. Wyręczyła ją. Zaraz uplanowałem poczekać spokojnie na to jak babcia będzie sama i będzie można spokojnie zapytać. Nikt nie będzie się podśmiewywał, komentował, od mundrołków przezywał, czy jakieś cirli i jakieś mondole wypominał.

Ta poobiednia sąsiedzka narada mnie znudziła po kilkunastu minutach. Kombinowałem, jak tu ulotnić się z tego zgrupowania na ławeczce. Mogłem przecież przedostać się przez wszelkie chaszcze, krzaki, wszelkie lich i starą mongoleną i obadać ten dół, do którego zakazano nam zaglądać. - Nie wolno i już! - krzyczała mama i ciocia. - No jak tam byśta wpadki to już po was!!
Przed pracami budowlanymi sąsiad zlasował wapno, a ponieważ bardzo nas ciekawiło to, że bez udziału człowieka w tym dole woda się zagotowała - korciło tam zaglądnąć. Co i rusz korciło! Tej niedzieli odpuściłem podróż przez krzaki nad dół z wapnem... Układałem plan rozpytania babcię o te jej słynne pierogi, które ratują życie, ewentualnie mogłem cichaczem przedostać sie do chatki dziadka, gdzie było radio i czasem gadali o sporcie. Obawiałem się tylko, że dziadek może spać i nie by łby zadowolony, że włażę do niego bez pytania i bez taty...

Zawsze w niedzielne popołudnia odpoczywał w samotności, a tata, wujek, mama i ciocia, razem z babcią mieli za zadanie pilnować, żebyśmy mu nie przeszkadzali. / koniec cytatu

 CYTAT:
... wreszcie nadarzyła się okazja, bo babcia miała humor i robiąc coś przy piecyku usiadła na krześle przy stoliku ustawionym przy oknie. Lubiłem to okno, bo wychodziło na sad...A w sadzie było mnóstwo jabłek. Hmmm,cymes, nawet jak tylko dojrzewały już można było jeść, a co mówić ja już dojrzały. Najwcześniej dojrzewały papierówki. Aaach jak smakowały. Później dojrzewały krąselki, kosztele, jeszcze jakieś były, takie inne, ale po jednym okazie i trudno było spamiętać ich nazwiska i pochodzenie. Bo trzeba podać, że często tato mówił skąd te jabłka w sadzie. Tłumaczył mi wszystko najprościej jak mógł. Jabłonka też ma swoje nazwisko. Na przykład Jaśka Jabłońska, Mańka Krąselka, czy Gienka Kosztelowa... Heee. A mnie najlepiej od małego smakowała Jaśka Papierowa. Papierówki były feest.
- To z tymi pierogami co ratowały życie było tak - rozpoczęła babcia. Były wakacje, ciocia Jaśka przywiozła do nas Zbysia i Koke. Jednego dnia młóciliśmy jęczmień. Twój tato miał za zadanie układać słomę w stertę. Świniarka, czyli maszyna do młocenia, chodziła szybko, sterta rosła i rosła, trzeba było pomóc tacie w deptaniu słomy. No i Zbysio się zdeklarował. Chodził po tej stercie i swoim ciężarem udeptywał. Dobrze mu to szło. A sterta rosła i rosła, także po południu była już po dach stodoły do której przylegała. Strach było nawet łazić po tej słomie. Dziadek tam poganiał, bo nawetsiępostrachał, żeby Zbysio zszedł po drabinie.
- No i co, no i cooo... - nie wytrzymywałem, bo mi się śpieszyło poznać kulisy tej historiii.
- No po tych sześciu godzinach, tata zauważył, że Zbysia nie ma stercie. Myślał, ze zszedł ze starty, nawet nic nie mówił. W końcu dziadek po kilkunastu minutach zatrzymał świniarką i zrobiło się cicho. Dziadek spytał gdzie Zbysio?
Po chwili odezwał się, rany Boskie jak on się darł, jakby go ze skóry obdzierano. Głośno i głośniej.
- Dziadku ratuuuj, bo ginee. Ratuj!
Słyszeliśmy go, ale nikt nie mógł go znaleźć. A ten wpadł w jakąś dziure w stercie, taką co się zrobiła pomiędzy słomą i stodołą... Głęboko, prawie do samej ziemi. Coraz głosniej się darł. Nie mogliśmy go stamtąd wyciągnąć, już mielismy słomę przenosić w inne miejsce. Całą stertę. Wujo Juniek wpuścił do tej dziury taki długi kij z leszczyny, Zbysio się uczepił i może tak ze trzecim razem wyciągnęliśmy go na stertą. Beczał nadal, ale był już zmęczony i osłabiony. Podrapany przez słome drzazgi ze starych desek. Każdy go pocieszał, podlizywał mu się, żeby tylko mniej beczał. Ciocia to miała nawet do sklepu iść te dwakilometry, żeby go udobruchać. Z kilo chałwy chciała mu kupić...

CYTAT:
- Zbysiu, co chcesz, co chcesz? - każdy pytał. Dziadek to nawet obiecał mu przejażdżkę koniem. Kiedy po pół godzinie przestał beczeć rzekł jedno zdanie:
- Tylko babcine pierogi mogą mi życie uratować.

Fama o wypadku szybko się rozeszła po wsi i tak to moje pierogi z miętą stały się sławne po tej stronie rzeki. Jak kto szedł na łąkę po miętą, to przez rok mówił, że z naszą miętą inaczej smakują. Przepis muszę tłumaczyć do dzisiaj.
- Babciu, a kiedy mnie zrobisz takie pierogi?
- Jak będziesz grzeczny, to jutro.

Zbysio to już nawet sam umi zrobić radio, nie musi słuchać kołchoźnika. Ciocia opowiadała, że zrobił sobie takie małe - z mydelniczki. Jak bedziesz grzeczny i nie bedziesz dokucoł dziadkowi tymi pytaniami, to może i tobie zrobi...

Po chwili zadowolenia, ostatnie słowa mnie zbiły z pantałyku. Mam tyle pytań, a tutaj babcia mi zabrania zadawać.

Zbyszek był najstarszy z wnuków dziadka, ode mnie starszy o kilka lat. To może i mógł być już mądrzejszy, a historia z pierogami była dawno. - Jak robił radio z mydelniczki, to przecież i na inne pytania zna odpowiedzi. Wie może więcej niż dziadek - migało w łepetynie.../ koniec cytatu

CYTAT:
...babciu, to Zbyszek nie jest najlepszy w sporcie? Woli robić w tych mydelniczkach? O, jakieś to dziwne, twój kołchoźnik to takie wielkie pudło, a ty mówisz, że Zbyszek ma radio z mydelniczki!
- Zobacz! - wszedł wujek i zdjął ze ściany radio i odwrócił, żeby mi pokazać co jest w środku.

Rzeczywiście, nic tam nie było co zmaterializowało by moją wyobroźnię co do gadaczy z tego pudełka. Tu nawet nic cię nie kopnie jak dotkniesz, nie to co dzisiejsze, to niby nowoczesne radia na lampy. Dlatego do żadnego nie wolno zaglądać, żadnego. Bo jak kopnie to może zabić!

- Ooo! Kopnie!? Co ty wuju tu... Wiem, że nasza kobyłka nieźle kopie, raz walnęłą tate tak, że omal nie rozkwasiła go na ścianie stajni... Tak mama mówi do dzisiaj. Wiem, że piłkę się kopie, ale raadioo? Wujuu, na pewno mnie kantujesz!? Przecież radio nie umie pilki kopać./ koniec cytatu.

CYTAT
...Zbysio, taki mundrołek, potrafi zrobić radio z mydelniczki, ale jak był mały taki jak ty, to tyż nie był taki mundry - powiedziała mabcia wyjmując świeżo upieczony chleb z pieca. Zapachniało, oj jak zapachniało!..Gdyby zapach można dotknąć, to ten zapach można było dotknąć. Próbowałem i ja dotknąć tego zaapachu, kiedy babcia odwróciła głowę, żeby poszukać drewnianej łopatki, którą zgarniała ten chlebem z specjalnych blach na których się piekł w piecu. Sparzyłem sie na dobre, bo chleb był gorący, piekący gorącem. Już wiedziałem, że to pachnidło piecze i parzy!! A tu babcia, że smakuje tej bardzo i wyjątkowo!
- Babciu! To daj wreszcie skosztować! - krzyknąłęm.- Nie będę dokuczał i pytał o nic. - Jestem głodny! Daj skosztować tego zapachu!
- Musowo poczekać, ąz ostygnie - usłyszałem. - Będzie nie tylko fajnie pachniało,ale i fajnie chrupało... - Ti ci opowim nie tylko o tym jak Zbysio Zbysio zmajstrowoł to radio, ale jak milicja go złapała na ulicy...Jak zapomnioł ze strachu nazwiska...
Białe ściany pokoju zamajaczyły w oczach. Ogrom opowieści Antosi powalił dokumentnie. Położyłem się na tapczanie... / koniec cytatu.

CYTAT
...obudziłem się i jak pamiętałem sprzed snu, widziałem biału sufit. Niby wszystko w porządku, gdzieś w oddali tlił się zapach chleba, który mnie uśpił. Ale za chwilę pokazały się ściany. I  to niespodzianka, wręcz sensacja. Nie byłem w pokoju z białymi ścianami i sufitem, ale tutaj był kwiatki na ścianach. Babcia Antosia przeniosła mnie we śnie do innego pokoju. Przeraziłem się. Teraz zobaczyłem jednak kołchoźnik na ścianie koło okna. Lubiłem już to okno i ten kołchoźnik. Jak dyskretnie patrzyłem przez nie, mogłem zobaczyć ławeczkę u Hardasińskich, obok której rosła gruszka z ulęgałkami i był ławeczkę, gdzie w niedziele zbierała się poobiednia ferajna. Trzeba było zawsze delikatnie podchodzić do okna, tak żeby nie poruszyć liści paprotki,, które opadały w kierunku podłogi. Starałem się jakoś delikatnie omijać te wiszące liście, żeby dokładnie dojrzeć towarzystwo na ławeczce. Teraz byłem sam  pokoju. Nieco się przeraziłem, bo nie było Antosi, a drzwi były pozamykane. Nie myślałem, że są zamknięte na zycher, że babcia mogła ,nie samego zostawić w tym pokoju. Więcej - przecież leżałem w łóźku dziadka, który rzadki pozwalał nam po nim baraszkować.

Za drzwiami usłyszałem krzątaninę, to babcia coś robiła. Zaraz mi się przypomniało, że miała mnie poczęstować chlebem i mlekiem. Teraz widziałem wielką szafę, taką do samego sufitu. Czasem miarkowałem, co tam mogło się kryć, a nawet ukradkiem zaglądałem, kiedy zostawałem na chwilę sam. Były zwykle tylko ubrania. No i ciekawiło mnie co więcej, oprócz tych ubrań, co w szufladach, co na półkach. W tej szafie kryło się sporo tajemnic. Teraz cichutko zsunąłem się z łózka, bo krzątanina babci przeniosła się do sieni... Wystraszyłem się, że Antosia gdzieś wychodzi...

- Baaabciu! Babciu! Baaaabciu! / koniec cytatu

CYTAT:
... - Czego sie drzesz? - spytałą babcia po wejściu do pokoju dziadka, gdzie usnąłem. - Chleb już ostygł, możesz skosztować.
Antosia trzymała w rękach wielki bochen, nadal pachniał wypiekiem, aczkolwiek ten zapach zelżał. Babcia odwróciła bochen, wzięłą nóż i jakby próbował go porysować. Narysowała znak krzyża. Później odkroiła pajdę i położyła na talerzu na stole, który spełniał rolę miejsca do spożywania posiłków. Obok stałą szklanka mleka.
- Babciu te śmieci z chleba też fajnie smakują - z okolic talerza zbierałem palcami okruchy, które odpadły z chleba w chwili, kiedy babcia kroiła mi pajdę.
Chleb przypominał mi też piłke, wprawdzie nie całkiem dosadnie, ale dosyć wyraźnie. Choćby i dlatego, że mówiłem na chleb BAL...
- Ty tylko piłka i piłka, Bal i bal - dodała babcia z uśmiechem. - Masz tutaj i mondol... - na stole pokazał się pomidor. Ten całkiem przypominał piłkę, była jakby mała, ale ja miałem urosnąć, to i ta mała piłka mogła urosnąć.
- Ten bal lepszy niż mamy i taty, niż cioci... - Najlepszy babciu...
- Tylko nie zbiroj z podłogi - powiedziała babcia i wyszła do sieni.../ koniec cytatu.

CYTAT:
Biuro w którym pracował tato mieściło się w takiej białej, drewnianej chałupie - u Poklepiny. Wynajmował je urzędnikom. W wielkim pokoju stały trzy, albo i cztery biurka. Pośrodku stało biurko taty bo było najważniejsze. Od razu pojąłem, że musi być kimś ważnym. Przecież w korytarzu już było kilku interesantów, którzy czekali na przyjście taty.
Po bokach przy ścianach koło okien stały inne biurka i siadzieły przy nich takie panie, co pokazywały tacie jakieś kwity, a tato ie czytał i coś rozmawiali. Podpisywał te kwity. Czasem wychodził na korytarz i znikał na kilka minut. Te panie wówczas coś gadały na mój temat, a jedna nawet poszła do sklepu. Byłem sam z tą kobietą i nie wiedziałem co mam robić. Zaraz wiec się rozbeczałem i tato zaraz sie pojawił.
- Nie ma sie co dziwić, że płacze - mówiła ta pani koło okna, które wychodził na pola. - Pani Polszakowa poszła do sklepu, to mu kupi cukierków - powiedziała do taty. Może przestanie wzywać mamę i te naleśniki - domówiła pani zza biurka. - Bo bez przerwy mówi, że chce naleśniki od mamy. Ze śliwkami. Żeby mu przynieść od mamy..../

CYTAT:
Tata sie zaśmiał.
– Taki chojrak! – skomentował Tata. – W domu przysięgał, że wytrzyma bez naleśników cały dzień! Taki chojrak! Półtorej godziny mineło i już głodny. – To jeszcze nic! Jak sobie przypomni cirli, bal i mondol, będzie większy kłopot.
Pani zaza biurka zdziwiła sie. Tato spojrzał na mnie i tak tłumaczy moje zachcianki:
– Cirli to cukierki, Bal to chleb, mondol to pomidor…
Ładna pani zza biurka zaśmiała sie głosno. Coraz głosniej. Pójde do Poklepiny, może ma jakie cukierki. (?).
– To już mamy z głowy. Polszakowa juz poszła do sklepu, i zaraz będą cukierki. Może nawet chałwa.
Tato był wyraźnie zadowolony, że koleżanki w pracy szybko i włażciwie oceniły moje potrzeby co do szamania.
– Byle nie zażądał cysia, bo jeszcze potrafi wołać od mamy cysia i nie ma rady. Hela musi karmić. Taki mundrol, żebyścir słyszeły jakie pytania potrafi zadawać.
– Tylko śmiać sie i plakać ! – podsumował tato.
– To dobrze! Niech cucho jak najdłuży ! – do pokoju weszła starsza kobieta. Chyba gospodyni, czyli Poklepina. Zmęczona, bo już wcześniej tato mówił, że jej mąż nie żyje i sama musi się męczyć z uprawą pola i zbiorami. / koniec cytatu.

CYTAT:
… Tego dnia deszczowa pogoda była soczyście długa. Naleśniki od Poklepiny zjadłem w trymiga, już przed południem. Kiedy rozpoczęła się ulewa, gospodyni pracowała w kuchni – normalnie na południe przygotowała obiad. Ziemniaki, buraczki, schabowy… Pytałem o ten mondol, ale obiecała później. Kompot z jabłek był pyszny. Obok biura był sad i często tam wychodziłem później z tatem, żeby przeglądać zachmurzenie i jakoś czmychnąć do domu. Tam mama na pewno przyszykowała kolejną porcję naleśników. Nie musiałem się martwić. A miałem jej sporo do opowiedzenie, bo dzień w pracy w gromadzie był bogaty w wydarzenia, w historie, kłopoty, poznawanie ludzi i tym podobnie. Po południu zostaliśmy sami w biurze i mieliśmy nawet nocować, gdyby deszcz nie ustawał, bo wówczas zdarzały się tak zwane trzydniówki. Czyli padało trzy dni godzina w godzinę, minuta w minutę. A taaam – trzy dni, bywało, że i tydzień tak lało. Z czołnowskiego gościńca płynęła rzeka błota…

Tak koło piątej po południu zelżało i tato nawet zdecydował wymarsz. – Gdy złapie nasz mocniejszy deszcz schowamy się u Witka, albo pójdziemy do cioci Marysi – pocieszał tato. To była siostra taty, młodsza siostra. Pracowała w takim zielonym kiosku, gdzie można było wszystko kupić, a nawet chałwę. Nie miałem wówczas pojęcia, że ten kiosk będzie dla mnie ważny, coraz ważniejszy. Że ciocia ma syna w moim wieku i będziemy kumplami na całego.

Niestety, gdy tylko doszliśmy do szosy lekki, zdaniem taty przyjazny deszczyk wzmógł się do stanu ulewy. Nawet ziemia w którą wbite były kocie łby rozmiękła. Trzeba było zawrócić… Gdy doszliśmy z powrotem Poklepina była gotowa – stał drugi obiad. Tak na wszelki wypadek. Na talerzu leżały jabłka. Dobre, bo słodkie. Lubiłem je… / koniec cytatu.
 
CYTAT:
...ulewa znacznie zelżała, ale deszczyk popadywał. - To jest deszczyk majowy - powiedział tato. - Idziemy.
Majowy deszcz miał bowiem opinię przyjaznego, czasem krople deszczu były ciepłe, jak gdyby woda była wcześniej podgrzewana.
- Tato! A miałeś mnie zapoznać z twoim najlepszym kolegą - odezwałem się na wysokosci mostu. - Był dzisiaj? Kto to jest?
- To Stefan, o dopiero minęliśmy ich mieszkanie - odrzekł. - Zaraz wróćmy na moment, spytam jego żony, czy jest?
Żona Stefana sprzedawała w innym kiosku, który stał niedaleko zielonej budki w której rządziłą ciocia Marysia. To był kiosk ruchu, znacznie mniejszy niż cioci. Nie było tam smakołyków, tylko gazety, proszki do prania, mydła, widokówki, w ogóle wszelkie licho...
- Nie nie ma jeszcze Stefana - odpowiedział pani żona kolegi taty na pytanie, czy jest w domu?
- Pojechał na targ, może za trzy cztery godziny wróci... / koniec cytatu

CYTAT (34):
... - Chyba deszcz nie pozwoli nam dojść do domu - powiedział tato do żony swojego kolegi, tej pani w kiosku.
- Może przejdzie zaraz- odpwoedziała.
- Jakoś się przenocuje - odpowiedział. w razie co pójdziemy do Maryśki i u niej przenocujemy. Najgorsze to, że zamiast drogi płynie rzeka. Muł, piach, gałężie.... Czołnowski gościniec zamienił się w rzekę... Suchej stopy nie postawi.
Gościńcem płynęła rzeka mułu, liściu, żółtej wody z piachem, no i wody.
- No to albo zdejmujemy buty i skarpety i idziemy wpław, albo zawracamy i nocyjemy u cioci Marysi lub u Poklepiny...
Zapomniałem już o tym taty koledze, którego miał mi przedstawić. Teraz chciałem być tylko u mamy i jeść na kolację naleśniki./konie2c cytatu

BAKCYL (35) – cytat
… po pierwszych krokach taty w wodzie przestraszyłem się. Powiedział, żeby iść za nim, bo jak w bok skręcimy, to wpadniemy do rowu i tato zmoczy się po pas, a ja całkiem popłynę, albo i się utopie.
– Idź dokładnie za mną powtarzał tato. – Dokładnie… Krok, w krok…- Aby dojść do Kwietnia. Tam będzie już po kłopocie.
Kiedy byliśmy na wysokości Janka Łocha, nieśmiało spytaałem, czy kiedyś już były takie rzeki błota na naszym gościńcu?
– Były, były – odpowiedział tata. – Nawet większe. Dlatego trzeba jak najszybciej pojechać do fabryki i załatwiać żużel, żeby podreperować drogę. Musi być wyrównana na żniwa.
– Tato, a od kiedy Janek Łoch ma swoje nazwisko? – ponownie pytałem znienacka, może nawet nieco ucieszony, że teraz woda była mniejsza i że jednak obejdzie się bez nocowania poza domem.
– Aach te twoje pytania!! – zaśmiał się lekko. Ma fajne nazwisko, może najfajniejsze w gromadzie…
– Dlaczego?
– Tak najlepiej jakby Jan, Jan Och – miałby krótki podpis. Jeszcze lepiej by było Jan As. Zaleje mu całą łąkę. Ma kłopot, bo taa łąka karmiła jego krowy, które dają mleko. Teraz siano może mu zgnić, bo jest przywalone mułem i wszelkim lichem, które niesie z Czółen woda. Zanim wpadnie do rzeki zniszczy i siano i mleko… Taki to jest los chłopa… / koniec cytatu

BAKCYL (36) - cytat.
- Może Stach wróci, to was podwiezie.
- Eee, tam, przecież już widać naszą chałupę - odpowiedział tato.
- Widać, ale czy dojdziesz do domu Przecież błoto po kolana, a wy już niesieta buty w rękach.
- No właśnie! To i Stacho nie da rady nas podrzucić. Trzeba by łódź budować. A jaka łódź dobra na bloto. Jakoś się dojdzie. Tak między kroplami deszczu.
Był wieczór, coraz później. Znów mnie naszła chętka naa naleśniki.
- Taka sama była pogoda, kiedy dziadek szedł na wojn-n-nę - usłyszałem, kiedy mokrą drogę zbliżaliśmy się do zalanego mazią gościńca na wysokości wchodzenia na jego szczyt, z którego wyraźnie już było widać nasze mieszkanie.
- Wojna, dziadek na wojnie? - to pytanie głęboko korzeniło się we mnie. W głowie, w ciele, w nogach, w rękach. Zaraz będziemy mijać czereśnie, później figurę świętą, gdzie mama przychodziła na majówki... / koniec cytatu

BAKCYL (37) - cytat
- Wojna, dziadek szedł na wojnę! Co to jest ta wojna!? - byliśmy z tatą na szczycie, wojna buszowała w głowie, a po chwili usłyszałem głos mamy. za plecami. Skąd się tutaj wzięła?

Okazało się, że szła po nas, ale zawróciła, kiedy wpadła do potoku zółtej wody w jakąś dziurę i chciała przeczekać potop. Podobnie jak my, też u Kwietnia, właściwie, u Kwietniowej, żony Szaali-Balli.

- Hela! Nima tam gdzie może mojego Stasia, wziął dziecko do biura, jak uny teraz wrócu?

Żona Szali-Bali też miała na imię Hela, tak jak mama. Od razu mi się spodobała i teraz nawet ją polubiłem, choć tato mówił, że za groźna dla męża. Później tato mnie poprawił - nie dosłyszałem,bo to była Fela.
- Su su te twoje zguby! - dwie Hele spotkały się w ganku. Mama przyniosła mi nowe buty i jakiś koc do okręcenia.
 - Odechce mu się tej pracy - powiedziała Hela do Heli. - Chodźta, bo te wasze naleśniki skapaniejo, a nie dojdzieta do chałupy... / koniec cytatu.

BAKCYL (38) - cytat:

...mama zamierzała iść po nas do samej Poklepiny. Nie miarkowała, że może się skąpać w błocie, mazi i deszczowej powodzi. Mówiła, że liczyła, że jakoś do szosy dojdzie. Ale Szala-Bala mieszkał najbliżej gościńca i postanowiła pytać. Gdyby nie zastała nikogo, pytała by kolejnych gospodarzy, którzy mieszkali w pobliżu... drugiego Kwietnia, Łocha, Dębowego, , wreszcie liczyła, że razie co, to poszliśmy nocować do cioci Marysi.
- A są naleśniki? - spytałem zmoknięty, kiedy już wracaliśmy...
- Mamo, a te panie w biurze u taty, to mówiły, że z czereśniami naleśniki też fajnie smakujo, Jak bym narwał u Hasny, to mi zrobisz?
- Przestań już z tymi naleśnikami... Nie kradnij czereśni, nawet jak dzikie...
- Najpierw bym spytał o pozwoleństwo.../ koniec cytatu

CYTAT (39) - cytat...
Wracaliśmy we trójke, bylismy już nieźle przemoknieci. Mama nie chciał nawet tłumaczyć, że dzikie czarne czereśnie Hasny nie za bardzo się nadajo na naleśniki. bo słodkiego w nich za mało, ae i pewnie nie wszystkie by dały się usunąć, loub inaczej zamienić w nadzienie. Bo to było nie do przetłumaczenia mi, jako że już wcześniej skosztowałem i czasem migłame przy dobrej pogodzie do Hasny pozbierać sobiące na ziemi lub w trawie, a nawet w zbożu,bo przecież pole sąsiadowało z przydrożnymi starymi drzewami czereśniowymi. Mam na pewno się bała, ze zachcemy po świeże gałązki wchodzić na wielkie czereśnie, a tio przeciż groziło, że miożna był spaść i się połamac, a nawet zabić, zginąć tragicznie. Bo nasza wieś znała takie przypadki. Tych czereśni było tak na oko ze dwadzieścia. Rosły po obu strinach drogi dojazdowej z gościńca do gospodarstwa Hasny, czyli Władka Zójcika. Ten też był na swój sposób znanym i cenionym chłopem.  Oprócz dzikich czarnych czereśni rosły też u niego czeresnie szczepiowe. Tak zwane szcze[iowe, nawet nie wiem skąd się wziuęła taka nazwa. Te były duże czerwone i soczyste nad wszystkie inne. Tyle, że bardzpo pilnowano, żeby ich nie podskubywac, bo aby tylko naszły dojrzeniem - dzieciarnia rzucała się na nie mimochodem. Stoswaliśmy najrózniejsze spoisoby na zdobycie tych czeresni, rozpocxzynbając od dyskretnego podkradania w czasie, kiedy Zójcika i żona odpoczywali w niedzielne południa i popłudnia po sumie. A sen mieli tęgi - możbna było się dobrze zaopatrzeć..../ koniec cytatu

BACYL (40) - cytat
... Bylismy już na wzniesienu za Kwietniem. Gościńcem polowym po lewej sunęła nadal masa wody zmieszanej z polowym śmieciem - piaskiem, mułem i pozostałą mongoleną. Najgorsze mieliśmy za sobą, choć ulewa wcale nie ustawała. Mama żałowała, że pozwoliła zabrać mnie tego dnia do Urzedu Gromadszkiego u Poklepiny.
- To żesta jej narobili kłopotu tymi twoimi zachciankami - powiedziała w pewnej chwili tak, że nie było to zatroskanie, ani jakiś wyrzut. Raczej dziwne zadowolenie wyczułem w głosie. Tato zmachał się dźwiganiem mnie na ramionach i na wysokości gospodarstwa Młodkiewicza zdjął mnie i postawił na drodze.
- Jutro sobota, odpocznie się trochę - powiedział do mamy, która szła po drugiej stronie gościńca. w dziurach drogowych zrobiły się wielkie kałuże. Nie było sposobu, żeby je ominąć. Czasami wpadało się głęboko. Byliśmy już z tatem zaprawieni, nie takie głębokie rzeki wcześniej pookonaiiśmy.
- Aby do domu! - powiedziała mama. - Tam już wszystko ciepłe i przygotowane - oznajmiła mam. - Miałam już iść do Juńka, żeby zaprzęgał koniee i mieliśmy jechać do Marysi, bo tak miarkowałam...
- No to odechce ci sie tego urzędowania - dodała mama, kiedy byliśmy na wysokości przydrożnej figurki koło Przybylskiego.
- Te panie mówiły, że nie byłem żadnym kłopotem, a Poklepina, to nawet namawiała go żeby jeszcze pocuchoł twojego cysia nawet ze dwa lata - dodał zgryźliwie tato. Od razu mu przypasowała, bo poszła do kuchni i przyniosła chleba posmarowanego dżemem z jabłek i szklankę mleka.
- Ta pani powiedziała, że na zdrowie mi pójdzie to cuchanie - powiedziałem mamie, która milczała. Teraz odezwała się:
- No może już sie skonczu - ten bal i ten mondol, a nawet cirli...
- Niee, nie, niee, mamo - krzyknąłem. Bo dziadek mówił, że nie urosną. A muszę szybko rosnąć.../koniec cytatu.

BAKCYL (41) - cytat.
- Co ten dziadek ci naoipowiadał - spytała mama.
- Dopiero naopowiada, ale muszę szyko urosnąć - odrzeklem. - Bo na razie jestem za mały i dziadek powiedział, że nic nie zrozumie z jego opowiadania. 
Kiedy zbliżaliśmy się do gospodarstwa Zimów, tato rzekł:
- Temu, to przynajmniej ciepło przez cały rok. 
Nic nie rozumiałem, ale zaraz tata poszerzył gadkę. - Bo ma ciepłe nazwisko. Tata najpierw mówił o Gospodarstweie Zimów, a teraz o ciepłym nazwisku.
-Już byś mu nie miszoł w głowie - poprosiła mama. - Jak mu tak natołkujeta do głowy, to późni nie dam radu odpowiadać na te jego pytanie. Bedzie pytoł i pytoł... / koniec cytatu

BAKCYL (42) - cytat
...Kiedy mijaliśmy Zimowego o ciepłym nazwisku, tato przestał mówić o naszym nazwisku. Zagadnłąlem go o to co bedziemy robić jutro? Deszczowa-majowa sobota, któtra dobiegałą końca i niedziela zapowiadały się tradycyjnie. 
- Rano tradycyjnie, posłuchamy "Kiermaszu pod kogutkiem", poleżymy...
- Opowiesz o wojnie na której był dziadek?
- Jeszcze za młody jesteś! Musisz dużo jeść i szybko rosnąć, to ci opowiem. Dziadek sam ci opowie. Moge ci w niedzielę opowiedzieć bajkę. O Stefku Burczymucha już było, teraz opowiem o Janku Wędroniczku. Mama bedzie gotowała rosół i smaczne mięsko z kurczaka, a ja ci o Janku opowiem. Później pójdziemy na ryby...
- A wstąpimy do dziadka? - nie dawałem za wygraną. W cichościu ducha, choć rodzice mówili o skrtytosci, ciągle siedziały pytania, które miałem kierować do dziadka. Każda okazja była dobra - nawet niedziela rano, spacer z tatem na ryby i ewentualna wizyta u babci Antosi i dziadka Janka, u wujka Juńka i cioci Joli. Lubilem tam chodzić w niedzielne poracki. Wujo tradycyjnie robił podstrzyżyny włosów,  przyejżdżała ciocia Marysia z wujkiem Zbyszkiem. przychodzili sąsiedzi: Antek Hardasiński, Cenio, czasem Janko Drasik.


BAKCYL (44) – cytat
 
BAKCYL (43) – cytat
– Hela! Ich wychowawczyni mówiła mi, że to zdolne chłopaki, że matematykę to pojmują jak mało kto, że tylko przycisnąć ich do nauki…
– Marysiu, a co jo mogę zrobić, Staśka nima, un nawet klapsa nie przyłoży. A uny tylko piłka i pilka. Przecież teraz już tylko te mecze, kanapki i wyjazdy… W pole nie chce iść pomagać, tylko od trzeci w nocy chodzi i czeka na trening. Tylko trener i trener…
 
Prawda była taka, że już po piewszym treningu moje priorytety się zmieniły – nie szybkie uczenie sie ułamków i rozwiązywania zadań mnie podniecało, nie szybka nauka wiersza na pamięć, czy wykucie listy dwudziestu najdłuższych rzek świata… Musiałem się szybko nauczyć żonglowania – tak żeby przynajmniej z 500 podbić zaliczyć…Hmmm, Pan Czesio na pewno by pochwalił. Do składu by wstawił…
 
Ciocia Marysia wywołała mamę z mieszkania. Coś dyskutowały. – Mój Krzysiek jeszcze lata po Lublinie i biegi chce trenować biegi – mówiła do mamy ciocia.
– Helaa! Un tu chodzi do Lublina na piechote, jak mu autobus ucieknie. Jo go tu zaczepie…Bo przecież przez te piłke zmarnujo szanse na dobre stopnie w szkołach.
– Kogo zaczepisz?
– No tego trenera, tego idola, tego Czesia…Jeszcze pójde z nim do nauczycielek…/ koniec cytatu.
 
BAKCYL (55) – cytat
…Ten prezes pracuje w Gminnej Spółdzielni – usłyszałem. – To ciocia Marysia ponownie do mamy. Ze w razie co, to spotka się z nim po jakim zebraniu i mu powi otwarcie, ze za dużo tracu czasu na te treningi.
– Jo to już ni mum siły z nimi sie myncyć. Aby ta piłka i ten sport. Tylko na pniok te piłke i podziabać. Trza było za młodu lać po dupie i lać…Cholera! – Un będzie Lubańskim – mi godo jak idzie w pole.
 
– Ta od rachunków powiedziała, ze sie weźmie za nich! Że u niej będo chodzić jak w zegarku! Nie bedzie czasu na boisko i piłke…jak trzeba to do nocy bedu siedzić w szkole…
 
– Noo, już tamtyn Nirczuk od rachunków ich naucuł. – wątpliwości mamy miały podstawy. Super cięty matematyk nie zmobilizował nas do pojmowania rachunków…/ koniec cytatu

BAKCYL (59) - cytat

... kurde. Tato mu kupił radio stereo. Mówił, że znajdzie Rasputina i mi puści... Na pytanie, kto to jest powiedział, że musi upolować w radio Luksemburg i nagrać na magnet.

- W Polsce zakazane jest puszczanie tej piosenki w radio. To taki osobnik słynny w historii Rosji. Kontrowersyjny jak cholera. Ale nie rozgaduj nikomu, że ci mówię o nim, bo nas na Narutowicza wezwą..

Hmm!! Znów ten Narutowicz. Musze Koki rozpytać o niego wreszcie. Tato obiecał Waldkowi też kolorowy telewizor, a zbliżają się mistrzostwa świata w piłce nożnej.

Tego dnia pomagałem Waldkowi w robieniu ogrodzenia z siatki. Oj jak lekko szła nam robota. Nie mogłem się doczekać następnego dnia, bo przecież mógł już upolować tego Rasputina... / koniec cytatu.


BAKCYL (60) -  cytat:
...kiedy drugiego dnia przyszedłem do Waldka pomagać przy ogrodzeniu, od razu przełożyłem rozpytanie o tego Rasputina, ktorego nie wolno było puszczać i słuchać. Trzeba było wykopać dziury na cement w którym miały stanąć kołki żelazne, które miały stabilizować - jak mówił Waldek - ogrodzenie. W przerwie na "przedobiadek" pokosztowalismy malin, które dojrzewały po przeciwnej stronie ogrodzenia. Oj fajne były. Tutaj ogrodzenia jeszcze nie było i przypomniało się troche przeszłości...

- Pamiętasz, że niegdyś uprawialiscie to pole? - spytał Waldek.
- Pewnie!
- Kurde lebele, mało przez to pole życia nie straciłeś! - tłumaczył. Nie wiedziałem co miał na mysli. A ten zaraz...
- Tutaj mieliście zboże, chyba owies. Kosiliście żniwiarką, później rodzice wiązali snopki. Pole dzierżawiliście od Kłopatów...- Waldek rozpoczął opowieść. Mogła być ciekawa i nie przerywałem, choć cały czas czekałem na dobrą chwilę żeby rozpytać o tego Rasputina, Lubańskiego i mistrzostwa świata w piłce nożnej...

- Zaalarmowałeś całą wieś! Wszystko przez te babskie majteczki... / koniec cytatu.

BAKCYL (61) - cytat
... a z tymi babskimi majteczkami to było tak. Chciałem, żeby mi mama kupiła cxzzerwpne, bo w takich grała reprezentacja. Ale nie planowaławyjazdu do Lublina, a i z kasą nie było u niej tęgo. No więc postanowiła mi uszyć. Był u nas singer do szycia i czasem co poprawiała. No i któregoś dnia miała więcej czasu, a ja mocno naciskałem na te spodenki. i pewnie, żeby się pozbyć problemu - zabrała się za szycie spodenek, takich jak szorty w kolorze granatowym, ale z kolorowego materiału w kwiatki ze starej spódnicy.

Najważniejsze, że wśród kolorów była czerwień. Na moje pretensje, że za mało czerwonego obiecała przemalować na czerwono jak kupi farbę. To się jakoś tam gotowało w wodzie... Ale w międzyczasie tak na już było uplanowane koszenie owsa na dzieżawionym od Kłopatów polu, które było koło Waldka. Tak - do rodzinnego domu stamtąd było daleko, na pewno ze dwa kilosy. Waldek z Krzyśkiem czasem nawet pomagali nam przy robieniu powróseł i stawianiu snopków. Tego dnia mama sprawdziła czy się wysuszyło pranie, lecz choć było uoiornie ciepło nie na zycher się wysuszyło. Dała mi w pole te kolorowe spodenki, które już traktowałem jako czerwone i dlatego ubrałem. - A niech tam - pewnie pomyślałem. - Po południu albo jutro będą inne. W dodatku Hela nawet obiecała białą koszulkę uszyć...

W wyobraźni miałem już reprezentacyjny kostium / koniec cytatu.

BAKCYL (62) - cytat
...upał się jeszcze mocniej wziął za nas, Grzało tak, ze ratunku szukaliśmy w cieniu drzew Kłapotów. Na obiad kuszaliśmu placek z siekanymi jabłkami. Oj - to był fest przysmak mamy. Wolałem siekane jabłka bardziej niż smażone. Dbałem, żeby babskie majteczki nie ukurzyły się za mocno, bo od kiedy Witkowa w kiosku Ruchu pokazała mi kolorowe zdjecie naszych piłkarzy w gazecie, nie wyobrażałem sobie posiadania innego stroju. Pod koniec obiadu w pole przyszeł wujek Juniek, bo ciocia Jola była z nami od rana. Nie miał pojecia o moich zamiarach zdobycia stroju pilkarskiego. Lubiłem go, bo sporo opowiadał o wojnie dziadka, i nawet zdradzał pewne opowieści, których nie wolno było nam przekazywać. No i powiedział mi, że dziadek nie był żadnym fajtłapą, jak opowiadała babcia Antosia. Przeciwnie był sportowcem, że hejjj - Na koniu jeździł jak mistrz świata! - mówił wujek Juniek. - Urośniesz do sie dowiesz wszystkiego. To po tych słowach codziennie powtarzałem, że musze szybko "urosnąć" i że od tamtego dnia muszę wcinać po dwa śniadania, dwa placki, dwa razy wiecej mleka i po dwa obiady...Że o kolacjach miałem nie wspominac. Wychodzi na to że zamiarowałem urosnąć błyskawicznie!

No więc czekając na rozpoczecie popułudniowej pracy zerkaliśmy na szosę, gdzie przemykały samochody w kierunku Rzeszowa, Krasnika lub Lublina. Nawet ciężarowe. Kiedy z daleka słyszelismy traktor marki "pachuta" zasuwaliśmy nawet te 100 metrów z pola do rowu blisko szosy. Jasne, że wbrew rodzicom.

Wreszcie po kilku godzinach zarządzono odpoczynek. Popedziliśmy z powrotem. Pierwszy po napiciu się kompotu wstał Juniek, który spojrzał na mnie i tak jakoś dziwnie podniósł wzrok.

- Łooo, taki gieroj, taki sportowiec, o wojne tylko pytooo - rzekł lekceważąco. - A w babskich majteczkach!?

Tego było za wiele. Nie wytrzymałem. Coś mnie poniosło! zdjąłem błyskawicznie spodenki, rzuciłem na ściernisko i dyla z pola... Leciałem przez wieś z ptakiem na widoku wydzierając sie wniebogłpsy! - Z droogi, z droogi, nie pamiętam jak przebiegłem naówczas ruchliwą jezdnię, nie potknąłem się, a nawet bezpiecznie osiągnąłem most i sklep, gdzie pracowała ciocia Marysia. - Z drooogi! Wójtowicz, Och, Kwiecień, Hasna... - Z drooogi!!! / koniec cytatu.

CYTAT (63) - cytat:
...Moja słynna ucieszka ze żniwnego pola i upalnego odpoczynku podczas pracy dorosłych nie uszła uwadze. To jasne. Kiedy regulowałem sapanie po wielkim krzyczeniu i maratońskim biegu na dwa kilosy przyleciałła za mną siostra. Prędko dotarła do domu. Oznajmiła, ze ciotka z wujem się nieźle pokłócili o mnie i te 'babskie majteczki'... Że nie wie, czy nawet w niedzielę jak pójdą na ławeczkę do Hardasińskich, to da sie przeprosić. Coś tam mamrotała jeszcze, że przecież wujo nie wiedział nic o tych majteczkach, ani o moim postanowieniu posiadania stroju piłkarskiego w barwach krajowych. Że on nawet pojedzie do Lublina, żeby zdobyć te igły do singera i w spokoju ci uszyć spodenki pilkarskie. że nawet ślipiorów dokupi, żeby ci korki podkuć.

Wcale mnie tym nie udobruchała. Ślipiory mi nie smakowały, ale że mi gotów podkuć buty na korki, już mi rozjaśniło sprawe.

Z tym ślipiorami to było tak. Wujo naprawiał wszystkim buty i potrzebne mu były takie małe gwoździki. Nie, nie mak. Makiem nazywalismy metalowe króciótkie, które wykorzystałem do obicia tacie pniaka do rąbania drewna. No bo mnie straszył, że piłke podziobie na pnioku!.

Ślipiory to był drewniany mak. Takie mini-kołeczki do podkuwania podeszwy. Wujo chował je przede mną od kiedy wyniuchałem, że są w takich samych torbach, co cukier, Myśląc, ze to cukier podprowadziłem wujowi nieco. Zamierzałem skonsumować! Nie posmakowały mi, a ciotka uznała, że ... lepi pojechać do szpitala i prześwietlić paszcze, bo jak tam który się wbił, to może zaszkodzić w oddychaniu... Nie tylko w oddychaniu!

No więc Juniek nagrabił sobie coraz wiecej u ciotki. Najpierw te ślipiory, teraz babskie majteczki...

Sprawa była poważna, kiedy nawet "ławka Hardasińskich" miała nie pomóc w załagodzeniu konfliktu... / koniec cytatu. 

BAKCYL (64) - cytat
... do wieczora był spokój. Obśmianie babskich majteczek przynioslo odwrotny dla wuja skutek. Obraziłem się i chyba nawet żachnął się, ze nie będę już gonił do niego, kiedy przed południem wróci z pracy i rozpocznie domowe prace w oczekiwaniu na zejście z pola mamy i cioci Joli, tej która próbowała łagodzić żniwne żartowanie i konflikty pokoleń.

Z miejsca żachnąłem się też, że jeszcze w niedzielę będą mieli ze mnie ubaw, kiedy zejdą się na ławeczkę do Hardasińskich. Do podśmiciumków o cirli-bal-mondol dojdzie teraz komentowanie Heli iwestycji w uszycie babskich majteczek. Chwialmi nawet zamiarowałem nie iść tam w poobiednią niedzielę, ale presja skocztowania olęgałek, która spadały koło ławeczki była silniejsza.

Zresztą miałem już gotową gadankę na temat tego mojego przydługaśnego cuchania maminego cycka i cukierkowo-pomidorowo-chlebowego przinaczania moich smakołyków. Poklepina mi poradziła co powiedzieć, jak mi będą podgadywać... / koniec cytatu.

BAKCYL (65) - cytat
...no więc naturliwa młoda kobyłka, która miała być lekiem na nasze żniwne kłopoty, skutecznie przeegzaminowała tatę i mnie z odwagi. Nasz żelażniak się rozleciał, dyszel był połamany, resztki trzeba było znieść do najbliższego gospodarstwa. Do domu pomaszerowaliśmy sami... Tato powiedział, że przyjedzie z wujkiem po resztki z drabiniastego poojazdu i po świeżą koniczynę chyba, bo to jednak była koniczyna. Cudem nie byliśmy porozbijani. Kobyłkę tato przywiązał do solidnej czereśni, żeby odpoczęła i przemyślała swoje postępowanie. Milczenie taty zwiastowalo wniosek rodziców na wieczór.

- Trzeba jak najszybciej sprzedać te sikse, bo zabije kogo. - Płacz mamy mocno i na mnie podziałął. A wcale to nie było jeszcze najgorsze! Bo trzeba było po nią pójść i jakoś sprowadzić. Oczywiście należało przeprowadzić konsultację z dziadkiem Jankiem i wujkiem Juńkiem.

Powagę sytuacji skapowałem wieczorem, kiedy rozpoczęła się cicha dyskusja starszych o sprzedaniu młodej kobyłki, która przecież niedawno była kupiona i w zasadzie opisanym wyjazdem debiutowała w naszym rodzinnym zakładzie pracy... / koniec cytatu.

BAKCYL (66) - cytat:
... po tym jak emocje opadły, tato dyskutował u wuja o przyszlosci nowej klaczy. Dziadek też był zdecydowanie za tym, żeby bydle sprzedać jak najszybciej. Problem był tylko z tym, komu "to to" sprzedać, bo wszyscy poszuli się też odpowiedzialni za potencjalnych kupcow. Rozmawiano też o własnej bezmyślnosci, bo rodzice chyba uwierzyli w jakieś fałszywe slowa o kobyłce. Bo jej zachowanie, nawet, pomimo tego strachu przed przed przejeżdąjącym autem. Ciocia próbowała dodać nieco humory uznając, ze dobrze, że nie trafiliśmy na przejeżdżającego "pachutę", wspominany już traktor, którego odgłos słyszało sie zza siedmiu gór i rzek. - Byśta czekali półtora dnia, żeby przekroczyć szosę - śmiała sie. 

Najgkrócej sam skomentowałm zdarzenie. - Może trzeba tam jeździć po koniczynę, po zboże, po trawę... Może przestać orać i siać...

- Nooo... - poparła mnie. Już myślałem, że całkiem mnie popiera. - Może całkiem przestać pracować, tylko w piłkę grać. - powiedziała. Och tak mi się spodobało. -  Ty idź i szukaj babskich majteczek. W cym bedziesz lotoł po ściernisku. Musisz trenować ostro, bo jak kiedy i ciebie pogoni to nie bedzie przeproś. Najlepi do Piask pojechać i sprzedać, tam kupi taki, który się zną na takich latawicach. 

BAKCYL - cytat

...każdy kombinował jak mógł. Oprócz treningów, dużo rozmawialiśmy o pomysłach na przeskoczenie Beamona. Po awaryjnym zaprzestaniu treningów, kiedy to omal w kopalni piachu nie zginął Piter, po kilku tygodniach wróciliśmy do skakania. Wprawdzie wujek i tato mieli nadzieje że sportowanie nam przeszło, ale wtedy nam właśnie się zachciało na nowo. Nie wiem, może gdyby tak nic nie gadali, tylko poopowiadali o wojnie, albo innych swoich przygodach z dzieciństwa, to byśmy zapomnieli.

A oni tylko o nauce i robocie w polu. O tych żniwach, wykopkach, burakach, wytłokach, nawozach. Nic tylko te przednówki, urodzaje, kampanie buraczane, kolejki, stanowiska i jakieś płodozmiany, itepe, itede, etcetera, i tak dalej. Czasem nie można było już tego gadania słuchać. Tu człowiek myślał jak zdobyć medal i Beamona pobić, albo pojąć jak tu nie zgubić kroku w trójskoku, a oni tylko wkoło wojtek - te morgi, hektary, stanowiska, urodzaje, zapalenia wymion.

A jak już człowiek nieśmiało o te wojnę w której dziadek był ranny rozpytał, to można było dostać. I to tak galanto dostać. Siniaki na dupie bywały kolorowe. I pożegnać się na miesiąc ze szczawianką, z naleśnikami, chlebem ze śmietaną i cukrem. Zostawały surowe ogórki i chleb ze smalcem. Nie powiem, jak człowiek podgłodniał pod wieczór smakowały nie tylko jak jasna cholera, ale nawet jak wszystkie cholery świata razem wziete... / koniec cytatu.

BAKCYL - cytat:
...o piątej rano Janek poleciał do Dżekiego i zaraz wpadli do nas.
- Katastrofa. Nie ma zapory, nie ma nic - oznajmił Janek zdyszany.
- Jak to?
- Tak to!
O dziesiątej miał przyjść Maniek. Miał ocenić dopiero jakość przygotowywanego przez nas budulca na tamę, a teraz nie mieliśmy nic... Janek wskoczył do wody, sięgnął ręką dna.

- Zostały jakieś patyki wbite w dno. Reszte pewnie poniosła woda.
- Trzeba sprawdzić. Chłopaki suniemy ze dwa kilometry nurtem rzeki. Może co znajdziemy.

Dżeki dodał, że Szpilka nieźle nas obsztorcuje. Że nawet nie potraktowaliśmy poważnie jego ostrzeżeń. Żeby tylko nie olał działań inspektora nadzoru!.../ koniec cytatu

BAKCYL (70) - cytat:
...Dżeki wpadł do nas z samego rana. Nawet więcej, on już goniąc do nas wrzeszczał,,,
- Makaabra! Maakaabra!!

Najpierw się przestraszyłem, później już czekałem z ciekawości, co też mogło się stać? Miał tylko obadać z rana jak tam się spisała przez noc nasza zapora na rzece. Miała spiętrzyć wodę w miejscu gdzie była płycizna i nie było możliwości nauczenia się pływania!

Przecież wakacje były w toku, a my mieliśmy tyle dyscyplin do rozegrania podczas naszych igrzysk. Mieliśmy rekordy Wajsmilera w pływaniu do pobicia, a tu nawet pływać jeszcze nie nauczyliśmy sie. A czasu było coraz mniej. Więcej - nie znaleźliśmy miejsca coby było głęboko, aby się nauczyć.

A tu jeszcze jakaś makabra! - pomyślałem, ze musiało się coś stać! Może jaki wypadek, może kto umarł, może koń wozaka mleka się spłoszył i bańki z mlekiem pospadały z lgów. Bo nasz wozak mleka podróżował z mlekiem w lgach. Przyzwyczaił się... Kurde lebele, potrafił tak chytrze ustawiać te baniaki, że wszystko zabierał po drodze...

Byłem nawet zły na te jego wrzaski, bo mama właśnie wyprowadzała krowy w pole i mogła z ciekawości wstrzymać wymarsz do czasu aż dobiegnie do nas. Ale nie, poszła... Przylała jeszcze kijosem graniastej, bo za często się oglądała...

Makabra! - wpadł wreszcie do nas zzjajany Dżeki. Ledwie dychał.

- No powiedz wreszcie, co to za makabra!? - resztką pewności myślałem, ze zapora nie wytrzymała ponownie i woda rozwaliła naszą inwestycje. Że robota poszła na marne, że to upiorne zwożenie kamienia z polowej kopalni na darmo, że ściete olszyny poszły w drobny mak, że podkradzione deski w płotach zniszczone, że w ogóle.... Wszystko to teraz wszelkie licho i stara mongolena!

- Powódź! Powódź! - wysapał Dżeki. Był zmachany, jakby maraton przeleciał i to goniąc pod wiatr. Ooo! O! Taaam!! - pokazywał tylko w kierunku rzeki... / koniec cytatu.

BAKCYL - cytat.
...kiedy Dżeki wpadł na podwórko, sprawa rozjaśniła mi się ale nie całkowicie! Mówił chaotycznie i nagryzmolił swoim gadaniem przerażający obraz.
- Powódź musi mieć jakiś związek z naszą zaporą na rzece! - oznajmił na koniec. - To my spowodowaliśmy wylanie wody z rzeki i rozlanie się wody po wszystkich łąkach, które są za naszą zaporą. - teraz można uczyć się pływać na okrągło. - Zapora jest zycher!!! Jop twoja mać!!! Nic nie ruszona!!! Ale tysiące hektarów łąk pod woda. Zmeliorowaliśmy, że hejże-hejj!!! Człowiek- ryba mógłby trenować pływanie, a nawet zamachy na szwabskie statki podwodne! - Dżeki. Skubaniec już się naczytał o Szajnowiczu o którym mu mówiłem po tym jak mnie Koka naopowiadał o nim.

Kiedy Dżeki wpadł na podwórko, sprawa rozjaśniła mi się ale nie całkowicie! Mówił chaotycznie i nagryzmolił swoim gadaniem przerażający obraz.
- Powódź musi mieć jakiś zwiazek z naszą zaporą na rzece! - oznajmił na koniec. - To my spowodowaliśmy wylanie wody z rzeki i rozlanie się po wszystkich łąkach, które są za naszą zaporą. Teraz można uczyć się pływać na okrągło. Zapora jest zycher!!! Jop twoja mać!!! Nic nie ruszona!!! Ale tysiące hektarów łąk pod woda. Rężniczanka zamieniła strymyk w ocean,  że hejże-hejj!!! Człowiek-ryba mógłby trenowac pływanie, a nawet zamachy na szwabskie statki podwodne szykowac! - Dżeki, skubaniec już się nauczył o Szajnowiczu o którym mu mówiłem po tym jak mnie Koka naopowiadał o nim. Pewnie i mama mu czytała gdzie...

- Mama powiedziała mi cichcem, że trzeba czym prędzej zdemontować zaporę, żeby rzeczka wróciła w swój naturalny nurt!!! Że afera będzie mniejsza, tylko o ten budulec na jej zbudowanie... 

Jesli ciotka dyskretnie kombinowała naszą przewinę w zorganizowaniu powodzi, sprawa wydawała sie pilna i poważna. Poważna nawet do wyjasnienia przez tych panów smutasów spod Narutowicza siedemdziesiat trzy.

Prawda była porażajaca! Nasza zapora była jak się patrzy. Tylko tyle, ze zbudowaliśmy ją w niewłaściwym miejscu. Rężniczanka wiła sie w tym miejscu jak "zakopianka" do Zakopanego w zminiaturyzowannej wielkości... Zapora podniosła stan wody we wsi z nopiekiem, pewnie gdyby podawano w radio, to przekroczyłaby stan krytyczny niczym Wisła w Annopolu. No i podnosiła i podnosiła, aż podniosła tak bardzo, że sie rozlazła!

Kiedy Dżeki wpadł na podwórko, sprawa rozjaśniła mi się ale nie całkowicie! Mówił chaotycznie i nagryzmolił swoim gadaniem przerażający obraz. Bardziej porażający niż tak na szybko objęła moja wyobraźnia.  / koniec cytatu.

BAKCYL - cytat.
... był poranek, mieliśmy wreszcie mieć miejsce, gdzie woda miała być na tyle głęboka, że pływać byśmy się nauczyli w trymiga. Gdzie igrzyska mogły być rozegrane, nie tylko w pływaniu... Mieliśmy się nauczyć pływać tak, jak Iwanow-Szajnowicz, człowiek-ryba... Teraz szliśmy z Dżekim ku naszej tamie i martwiliśmy sie o jedną przycięte olszyną Drasika, o kamienie sprowadzone z kopalni kamienia, o deski 'pożyczone' w okolicznych płotach.

Kiedy jednak z daleka zobaczyłem ogrom wody i gigant przestrzenie zalanych łąk, duch strachu sparaliżował przełyk a język mi zesztywniał!

- Mama już mówiła, ze trzeba pomyśleć o pierwszym kroku do naprawy naszego nieudanego planu - gadał Dżeki. - Od rozebrania zapory i przywrócenia wielkiej wody do nurtu prądu Rężniczanki...

- O czym nie pomyśleliśmy? - zapytałem jeszcze raz.

- Mama mówiła, że nie jesteśmy inżynierami, żeby o tym myśleć. - Że to robota dla inżynierów od spraw melioracji i waserwagą, czy metrówką nic byśmy nie wymierzyli... Że z Szajnowicza, to najpierw nauczylibyśmy się biegać, że właściwie latać po wsi jak głupasy to już umimy,.. / koniec cytatu.

 BAKCYL - cytat.
- Trzeba podskoczyć szybko do tamy - zaproponował Dżeki. Sławek już tam był. Mieliśmy do pokonania kilka kilometrów przez gać. Inaczej nie szło dojść, wszak większość i łąk i kładek na Rężniczance była zalana. Aż mi się wierzyć nie chciało, bo przecież było porannie, dzień dopiero wstawał, a przecież wujek by wcześniej zauważył, bo do pracy poszedł już ze 3 godziny wcześniej. Tak jakby Dżeki robił mnie w bambuko.

- Tata pojechał w nocy do pracy i pewnie nie widział, bo pojechał razem z Zenarskim, który wozi bańki z mlekiem.

- Dobra lecimy! Po południu trzeba napisać list do Koki, żeby jakoś poratował!!! / koniec cytatu.

BAKCYL - cytat
Dobieglismy do gaci i już w drodze nasze serca stawały na sztorc, mózg się przewracał jak cholera. Normalne fikołki mózg robił, kiedy w środku drogi przez gać, okazało sie, ze woda zalała pobliski łąki, na których rosły olszyny. Niemniej drzewa mocno się trzymały podłoża, co kiedy bywaliśmy tutaj wcześniej to podłoże wydawało nam się miękkie. Było niczym łąka Drasika, którą przerobiliśmy na matę do judo, co to Drasik obtarabinił nas z Koką do wiwatu. Co to temu "obtarabanianiu" Cesko się przyglądał zza węgła i później naśmiał, że to takie dżudoki wielkie jesteśmy, a stary pierdziel nas natarania. I co poradził, żeby spuścić staremu manto na tej zaimprowizowanej macie.

Cesko zawsze mówił i radził konkretnie:

- A wpierdolta kiedy dziadkowi, nie bedzie sie na dzieciach wyżywał, kiedy rójka przypili!!

Teraz byliśmy już na mostku drewnianym przed zakrętem do tamy. Ledwie przeskoczyliśmy bez zmoczenia. Woda podeszła pod most, ale nie zalała go jeszcze.

- Dawaj szybciej, może zdążymy... / koniec cytatu

BAKCYL - cytat.
- Dawaj, dawaa-a...Szybciej!
Goniliśmu ku tamie resztką sił. Język już od połowy drogi stanął kołkiem, pomimo długich treningów biegowych. Miarkowałem, ze to nasza szybkość męczyła nas szybciej. Bo ten darł, sie żeby jeszcze szybciej... Bo jak Drasik teraz to zobaczy to mamy przetarabanione. Do wiwatu, i to takiego że nie ma porównania z żadnym innym wiwatem.

Goniłem i co rusz się potykałem o polnodrogowe rozstaje. Ścieszka, która zaraz z jedynym niezalanym mostem skręcała ku tamie była rozjeżdżona totajlnie. Woda podcchodziła ku niej z łak. Taką powódź widzaiełm po raz pierwszy w życiu. W dodadtku wszystko było okrutne i wskazywało, przyczyną wystąpienia ocenau z brzegów byliśmy my. Bo nam się zachciał pływaćw głebokiej wodzie i naaślabować człowieka-rybę.

Dzeki, jak usłyszał o tym, ze napisałem list do Koki, rzekł...

- Lepiej, żeby ten list nie dotarł, bo Koka będzie miał przerąbane u BAKCYL - cytat.

BAKCYL - cytat
Do miejsca, gdzie zbudowaliśmy tame, gdzie teraz po okrutnej powodzi goniliśmy resztka tchu był jeszcze z półtora kilometra.
- Dżeki, nie goń tak jak wariat, chodźże odsapniemy deczko - zaproponowalem.
- Co ty, tam Sławek może już sam rozbiera zaporę, żeby wody upuścić, żeby po kilku dniach wróciła do swojego nurtu, a ty chcesz gadać. Kurna już żeśmy narobili szkody, że na kilka lat starczy.' Mam mówił, że jak nas za straty chłopi do sądu podadzo, to mamy przerąbane!! No przecież to naszych starych zaskarż, a nie nas... I Koka nic nie poradzi choć zna judo, choć na lotnika chce się uczyć...
- Czeekaj, czekaj... - usiedliśmy zzjajani w rowie tak z kilkaset metrów od brzegu. Gigantyczną taflę wodyy, rozpościerajacą się przed oczami, ledwie ogarnąłem.

- Ooo, jasna cholera! - OOooo! - dotychczas od kiedy wybuchła wieść o powodzi bałem się bardziej o zniszczoną trawę na brzegu łąki Drasika, o śmieci pozostawione przy budowie zapory, ten muł na brzegu, te resztki pożyczonych desek, te gałęzie po ściętej Drasikowej olszynie, te wielkie stare gwoździe, które wielkie były potrzebne, a które musieliśmy podkradać w starym płocie bo innych nie było, te odpady desek i kamienia pozostawione na dzisiejsze sprzątanie. Te worki po cemencie w których transportowaliśmy różne barachło. I pomniejszy budulec, gałęzie i pniaki bzioku, którego było pod dostatkiem, a który na niewiele sią nadawał. Był dobry tylko wówczas, kiedy w fabryce broni robiliśmy pepesze na wojnę z tą stroną rzeki, na której teraz się znaleźliśmy. Kurde lebele, jak Drasik zrobił taki raban o ten kawałem łąki z wytłuczoną trawą, to teraz czekała nas pewnie tiurma....koniec cytatu.

BAKCYL - cytat.
- Tak wdepnąć do Ceska, może co nas poratuje - zaproponowałem. Szybko okazało się, ze jest w pracy, nic nie alarmował rano, kiedy szedł, bop pewnie pomaszerował gościńcem ku mostowi, a z gościńca nie było widać...

- Maniek Szpilka wpadnie to znowu dostaniemy paternoster, ze coś skociliśmy. Że straty poszły w miliony!! - dodałem.

- Przecież tak samo winny jak my, też nam pomagał, nadzorował... - wyseplenił.
- Teraz pewnie wywinie się z winy, wszystko będzie na nas. Miliony strat... Narutowicza siedemdziesiąt trzy mamy na bank, pewnie będą wyjaśniać i wyjaśniać... 
-Antosi. Pamiętasz co był w tamte wakacje, kiedy kosa ci przeczesała kolano... Koka zaraza był pogoniony do domu... Nie było ani treningu w pływaniu, ani poznania stylu kraulowego, ani treningu w judo... / koniec cytatu
 
BAKCYL - cytat.
...odpoczywaliśmy po biegu, bo chyba nie byliśmy świadomi powagi sytuacji jak się wytworzyła. Udawaliśmy sami przed sobą, ze ta powódź jakoś nam się upiecze. Że Cesko pomoże jakoś u Drasika, kiedy ten podniesie raban o te olszyny...

- Chodź! - idziemy. - Obadamy, co tam Sławek działa. Może już zapora rozebrana, może pod wodą, może...

- A może trenuje bycie człowiekiem-rybą?

Mama mówiła, żeby tylko większej ilości hektarów nie zalało... Jak Antosia się dowie o tym, że to pod naukę naszego pływania, to na mur-beton pojedzie do Kraśnika i skończy się bajanie Koki o człowieku-rybie... / koniec cytatu.

BAKCYL - cytat.
DO celu naszej przerażającej w swojej trwodze podróży przez gać i Bradawczyk ku pobliskiej od domu tamie, mieliśmy teraz zaledwie kilkadziesiąt metrów. Razem z czasem na odpoczynek przedyskutowaliśmy kilka spraw i roztłumaczania inwestycji w zaporę, gdyby jaki nagły przymus nastąpił.

- Ty, jak widzę z daleka to Sławek i Maniek Szpilka siedzą na jakiejś gałęzi na drzewie i machają nogami jakby diabła lulali! - rzekł nagle Dżeki. - Jakby żadnej afery na zauważyli. Cholera morze wody na łąkach, ocean prawie... Cholera! Wszystkie łąki zalane - jop twoja mać! - aa ci sobie diabła lulają wygodnie!

- Noo, kurde blade, toż to jakie patyki może jeszcze zostały, jak rozebrali zaporę - powiedziałem, w nadziei że umniejszyli nasze winy... Miałem nadzieję, że odwlecze się jakoś sprawa powodzi przed przymusowym tłumaczeniem na Narutowcza siedemdziesiąt trzy! / koniec cytatu.

BAKCYL - cytat.
Do celu naszej przerażającej w swojej trwodze, podróży przez gać i Bradawczyk ku pobliskiej od domu tamie, mieliśmy teraz zaledwie kilkadziesiąt metrów. Razem z czasem na odpoczynek przedyskutowaliśmy kilka spraw i roztłumaczania inwestycji w zaporę, gdyby jaki nagły przymus nastąpił.

- Ty, jak widzę z daleka to Sławek i Maniek Szpilka siedzą na jakiejś gałęzi na drzewie i machają nogami jakby diabła lulali! - rzekł nagle Dżeki. - Jakby żadnej afery na zauważyli. Cholera morze wody na łąkach, ocean prawie... Cholera! Wszystkie łąki zalane - jop twoja mać! - a ci sobie lucyfera lulają wygodnie!

- Noo, kurde blade, toż to jakie patyki może jeszcze zostały, jak rozebrali zaporę - powiedziałem, w nadziei że umniejszyli nasze winy... Miałem nadzieję, że odwlecze się jakoś sprawa powodzi przed przymusowym tłumaczeniem... / koniec cytatu.

BAKCYL - cytat.

Postanowiliśmy podejść cichaczem bliżej Mańka Szpilki i Sławka. Ci nadal siedzieli spokojnie na gałęzi opadającej nad naszym jeszcze wczorajszym strumykiem, no może strumieniem, no może więcej - rzeczką Rężniczanką zwaną.

Patrzyli nad rozlewiskiem bez specjalnego przerażenia, co już nas zastanowiło, ale nie przemogło strachu.

Naszej zapory nie było widać,

- Widocznie, nie było co zbierać! - szepnął Dżeki tak żeby nas nie posłyszeli.

- Już są ci z Lublina - rzekł Szpilka głośno. Zaraz przetoczył się we mnie strach, który splątał przełyk. Niechybnie we wsi byli już"smutni panowie" z Narutowicza siedemdziesiat trzy. Może nawet zam Narutowicz, bo ci, których pytałem kto tam mieszka, częsta odpowiadali - "sam Narutowicz". Ucz się, to może kiedy pojmiesz, kto to był... / koniec cytatu.


BAKCYL - cytat.
...Woda naznosiła na łąki wszelkie licho i wszelką mongolenę. śmieci, worki po, trawa, siano, gałęzie, jakieś kamienie, jakieś deski pływały po rozległej tafli wody. Nie nie fal niczym na morzu czy oceanie nie było. Nie było wiatru, tylko spiekota... Szliśmy do zapory resztą sił fizycznych, złamani psychicznie skalą powodzi i możliwymi konsekwencjami za zbudowanie tamy. To, że Antosia pojedzie do Kraśnika, żeby napierniczyć na Kokę, było raczej pewne. List z ostrzeżeniem nie miał szans dojść szybciej do Koki... Antosia mogła tam być tego samego dnia.

Język, który ze strachu i zmęczenia stał mi kołkiem w przełyku, nieco się poluzował po odpoczynku, dochodziliśmy już do tamy. Ci nadal bezpańsko siedzieli sobie na gałęzi olszyny po której Koka uczył mnie pokonywać rzekę bez moczenia się w wodzie.

Kiedy nas zobaczyli zaczęli się chichać. Pewnie też języki im się rozkołkowały ze strachu!?

Usiedliśmy na brzegu...

- Pono te smutasy z Lublina już jadą do nas! - rzuciłem. - Szpilka roześmiał sie!

- Pewnie! Pewnie! Pono już są i was szukają!

- Antosia już jedzie do Kraśnika - Sławek nas mocniej podłamał. Baj, baj opowieści i nauki Koki. Świat się zawalił. Nasz świat się załamał!... / koniec cytatu.

BAKCYL - cytat.

- No i czego się śmiejecie fujary - zagadnąłem chłopaków, którzy beztrosko siedzieli na gałęzi rosnącej od olszyny niemal dokładnie nad naszą tamą i się przyglądali. Bardziej przyglądali naszemu strachowi w oczach niż skutkom zerwania tamy. Zapory nie było. Multum wysiłku organizacyjno-budowlanego rozpłynęło się po łąkach. Usiedliśmy na tym znacznie wyższym od tego ze strony łąki brzegu. Na brzegu od strony Gracza-czaka, temu listonoszowi, któremu zawsze "nie padało"...

- Te smutasy z Lublina już szukają przyczyn powodzi, poszli... - Maniek Szpilka jakby podkreślił ogrom spustoszenia jakie się stało z naszej przyczyny. Nagle zestrachałem się piekielnie i do wiwatu. Galotki trzęsły się jak szmaty na strachu od wróbli.

- Trzeba spieprzać ze wsi, bo jak te smutasy wezmą w obroty, to język mi się połamie. Najlepiej wykopać dziurę w stercie po dwudniowej młocce i przenocować ze dwie noce, aż... I mnie zatkało. To było bez sensu.

Maniek się zaśmiał.

- To nie nasza wina - rzekł stanowczo Maniek. - Jak Boga mego, nie nasza. Fakt przelała się woda przez naszą tamę która była solidnie zmontowana., woda poszła na łąki, bo tama mocno się trzymała, pono przez moment za tamą pojawiło się dno i woda musiała osiągnąć ten niższy brzeg od strony łaki Drasika. Ale to nie nasza wielka wina... Wina jest gdzie indziej.

Maniek pewnie chciał nas nieco oswobodzić z przerażenia i dlatego tak nawija - pomiarkowałem.

- No bo jak to nie nasza wina... Już się roznosi po wsi, że nacudowaliśmy jakieś tamy i zapory i ocean dla człowiekaryby zorganizowaliśmy.

- Jasna cholera! - Dżeki zapropnował, żeby iść zrobić jakie kanapki na noc, jak przyjdzie kryć się przed tymi smutasami z Lublina, którzy już łażą po wsi...

- Może lepiej pójść i samemu się zgłosić!! - padła propozycja! - To Maniek znów się przedrzeźniał! Wtedy w tej tiurmie pewnie i kołderke ci przyszykujoo, i chleb ze śmietano i cukrem na śniadanko... I może porządno bajkę opowiedzooo... Tam majoo specjalne przyrządy do opowiadania. / koniec cytatu.

/ koniec cytatu.

BAKCYL - cytat.
- Rano już Gracza-czak przyfilował podniesiony poziom wody i dzwonił do Lublina - powiedział Sławek. - Pewnie dlatego jakieś urzędasy łażą po wsi. Ale to nie z naszego powodu, nasz powód, nasza zapora jest teraz pod wodą i pewnie nawet nie wiedzą o niej... Przecież wszelkie śmieci i odpady budowlane po robocie zalało i świetnie nam przykryła woda ten kłopot.

- No to po co zjechali - zapytałem - wskakując mu w słowa.

- Nie mieliśmy pojecia, ale po tamtej stronie torów kolejowych koło stacji trochę ważniejsi od nas fachowcy od zapór też pracowali nad tamą. To kilka kilometrów od nas. Woda na fest stoi teraz nie tylko na naszych łąkach, ale za szosą, aż do torów. Tamci budowniczowie mieli znacznie lepszy budulec, cement, wapno, stal, żelazo, beton... Zapora jest regulowana, można głębokość regulować.- Maniek Szpilka relacjonował nam skrawkiem tylko rozumianej przez sprawy. Oni nawet na sporej długości brzegi wybetonowali...

- To, co nasza robota na marne!? - żachnął się Dżeki.

- Pewnie taak! Może nie całkiem, bo opierdol od Drasika i innych jest jak w banku. Może też dupy wam starzy przetrzepią - zaśmiał się Szpilka. - Ale o pływaniu w wodzie głębokiej tak bez dna nie ma co marzyć. Trzeba ruszyć na naukę pływania i trenowania jak człówiek-ryba za tory... / koniec cytatu.

BAKCYL - cytat.

A wiec przysłużyliśmy się wielkim budowniczym zapory "za torami" kolejowymi. Nie wiedzieliśmy o tej inwestycji, nie mieliśmy pojęcia. teraz mogliśmy wziąć kanapki zaplanowane na przeżycie w stercie tych kilku dni, co mieliśmy tam przesiedzieć w strachu przez smutasami od przesłuchań... No wziąć i pójść te kilka kilosów za tory, żeby obadać budowę ważniejszych od nas budowlańców.

Ich budowa przerosła naszą, zalała naszą przykrywając wszelkie niedoskonałości i usterki budowlane. Przykrywając lub nawet oczyszczając ze śmieci i pozostałego po budowie licha wszelakiego, a także wszelkiej mongoleny.

Ale spokoju mogliśmy oczekiwać tylko przez kilka dni, bo wiadomo było, że kiedyś woda opadnie i będzie nowa chryja. Bo tym razem z kłopotów nas wybawił telefon Gracza-Czaka do Lublina, ale tylko odsunął inne problemy na później. Nie likwidował ich. Nasza olimpiada trwała,,,/ koniec cytatu.

BAKCYL - cytat.
Marsz piechtą do tej super-zapory za torami zaplanowaliśmy na kolejny dzień. Byle tylko znów co nieprzewidzianego nie wypadło martwili się Janek, Dżudża i Dżeki. Mnie frasowało tylko to, że taka wielka afera jaka miała wybuchnąć po ujawnieniu przyczyny powodzi, teraz nie miała żadnego związku z naszym planem budowy zapory celem nauki bycia człowiekiem-rybą na wzór spryciarza Szajnowicza, o którym mi tyle Koka opowiadał. No kurrde blade, tyle roboty poszło na marne, nawet porządne lanie się nie szykowało, bo ci wielcy budowlańcy zgarną nasze winy i zasługi.

Przyszykowałem na następny dzień sześć kanapek z ogórkiem i smalcem i dwa rarytasy w postaci chleba ze śmietaną i cukrem. Te ostatnie ofutrowałem po trzech kilometrach, wszak podmęczyliśmy się nieco widokiem zalanych łąk i przestrzeni. W niektórych miejscach strach było schodzić niżej z brzegu. Ojj, strach jak diabli. Zostały tylko kanapki z ogórkiem i smalcem który smakował cabulowo-boczkowo...

Byliśmy już koło Brzybrzykoskiego, kiedy dogonił nas Maniek Szpilka.

- I tak niby bez strachu maszerujeta na nuke pływania. O niee, panowie, tam woda gigant, nie to co wasza mini tamaczko-zapora z bzioku, olszyn i spróchniałych sztachet od Szaraków z zepsutego płotu. Tu beton, żelbeton i stal... Tu regulowany poziom i ocean jak całe niebo. Stanieta nad zaporo to wam ochota na wszelkie nauki przejdzie. Nie ma szans, żeby nogi dotykały dna. Na brzeg nie wyjdzie sie po betonie. Prawie pionowy Uczyć sie można, ale radze dla bezpieczności przywiązać sie sznurkiem od snopowiązałki. Może wtedy, gdyby topielica miała na was chęć, to odpuści opór. Ale jak trafi się wirr, to niema przeproś! Sznurek może łapę odciąć...

- Dno i brzegi wybetonowane, to wirr nie ma szans, o tylko jak jakie dziury w mule, lub dnie wypłukane, to sie odzywa... Nie strasz nas.

- Mówie wam, Mietka Miodziusio minąłem. - ponownie odezwał sie Szpilka. - Trzeba sznurek grubości powrozów od krów albo pożyczyć z ubrania konia, z płuszorka. Taki może nie przetnie w wodzie... 

BAKCYL - cytat.

- Nie przytne, ale namokniety postronek zaważy wiecej niżcały ty, co sie tak obfutrował tym chllebem z cukrem i kanapką z ogórkirm, ze sam postronek wciądnie cie w głąb topieli - Mabiek jak zawsze mundrkował. - Wielki znawca. - Bedzie szkoda że hej. Bez powroza strój kunia niepełny... Szkoda gadać. Pal licho już te nauki kruli, motylków, żabek, piesków i innych. Aby nacudowali w tym pływaniu stylów, że trudno spamietac.

- Najsampoierw trzeba myknąć tak w poprzek pieskiem. - zaproponowałem. - Wy mnie ubezpieczycie.
  
Dobrnaliśmy w samo południe. Słońce grzało tak na trzydzieści stopni. Im bliżej było ten zappry, tym bardziej przechodziła mi chęć bycia odważnym super, który pierwszy wejdzie do wody. 

BAKCYL - cytat.

Przekroczylismy nasyp kolejowy koło stacji. i ścieżka koło torów kolejowych doczłapalismy do Rężniczanki. Tory przebiegały takim mostkiem kolejowych, ale był zbudowany za jakiegoś super betonu, bo pono nawet nie drgał. Rozmiar powodzi i przestrzeń wody, którą mozna było zobaczyć była wielka, ale tutaj nie raziła tak swoim o=gromem, jak przy pierwszym spojrzeniu na łaki w poblizu naszych domów. Byliśmy o kilkadziesią metróww od zapory. Myslałem, ze bedziemy sami, a tut, kurde blade, już kręciło sie po brzego do licha wiary, a starszaki co= umieli pływać normalnie sobie pływali przzed zaporą. Było głęboko, tak że dna nie można było nogami dotknąć. To własnie napawało mnie najgorszym strachem. No bo co tam było wcześniejsze nauczanie pływania koło Drasika, czy Gracza-Czaka. 

BAKCYL - cytat.

Schodziliśmy z nasypu w kierunku wszystkich, którzy stali na prawym brzegu i patrzyli na pipisy starszaków, którzy swobodnie pływali przed zaporą. Woda przelewała sie przez nią i spadała na dno. Był spory chlupol spadającej wodny na wybetonowane dno. Resztkami sił zdecydowane rzekłem:

- Wchodzą do wody!

- Nie wolno! - krzyknął Cecho Brzybrzykoski. Ten skurczybyk, który w zimie grał w hokeja, rozpoznałem go. Co łyżwy sobie przykęcił śrubami od świniarki. Do wojskowych butów brata, któremu w potrzebie podprowadził, kiedy ten był na przepustce i pojechał gdzieś na kilka dni. Przykrecił tak, że żadna siła nie mogła ich oderwać. Nie to co nasze łyżwy, która odpadały od podeszwy, a czesem nawet razem  z podeszwą.

Cecho świetnie pływał. Bardzo mnie zbił z pantałyku tym swoim: - Nie wolno! Choć w gruncie rzeczy ulżyło mi! Jakby usprawiedliwiał mój strach, który w przypływie pewności siebie brał górę nad odwagą i rozwagą.

- Jak pozwolee, to możeta spróbować, ale teraz nie wolno! Nie bede was szukoł po dnie, jak który spotka tam wszelkie lichooo. Woda jeszcze z zimna.../ koniec cytatu.

BAKCYL - cytat.
... - Starszaki z elzetesu mają nowe stroje - powiedział Siwy. - Przyjdź wieczorem na śmietnik. W niedzielą mecz Rzeka-Rzeka.

Śmietnik w tamtym czasie przymurowany do budynku gospodarczo-garażowego był świetnym punktem do patrzenia na mecze starszaków.

Nagle wszystkie wcześniejsze plany legły w gruzach. Starszaki grają mecz w niedziele. To sie liczyło. Mają nowe stroje. Już dzisiaj trzeba zobaczyć, czy są feest. Mają być w kolorze jakimś takim dziwnym z trzema poprzecznymi paskami. Taki opis musiał wystarczyć do wieczora, kiedy to podczas treningu byśmy zobaczyli.

Ale nam się nie chciało czekać do wieczora, mus był już zobaczyć. Nie mieliśmy klucza do szatni, która mieściła się w tym samym budynku, obok garażu dyra szkoły. Garaż i szatne dzieliła tylko wewnętrzna ściana. Wystarczyło zajrzeć przez okienko... Skrzykneliśmy się w większości szybko i ruszyliśmy ku szkole i ku garażowi dyra, i ku boisku.

Nikt nie myślał nic nad tym, że są jeszcze lekcje, że brat starszaków powiedział, żeby wieczorem, że nie ma zbyt wielkich szans na obadanie strojów. Liczyło się żeby w ogóle zobaczyć, nawet jeśli leżą pod ścianą i tak naprawdę niewiele widać.

Już będąc przy okienku od strony boiska, że nie ma i trzeba luknąć drugim okienkiem od strony Staśka Malucha, którego pole sąsiadowało z garażem obmyślaliśmy różne plany zdobycia choćby jednej koszulki, żeby wyrobić sobie opinie. Każdy miał plan jak przeniknąć murowaną ścianę biało-cegłową...

Ostatecznie przecież można było Winnetou poprosić o pomoc.../ koniec cytatu.

BAKCYL - cytat.

- W razie czego trzeba wybić szybkę w okienku od Malucha - zaplanował Dżee. - Winnetou na jakim drucie wskoczy przez okienko. Będzie patrzenie na to co w środku.

Plan był niezły. Ale po chwili okazało sie, że szybki w okienku grube, mocno zbrojone i jeszcze mocniej zakitowane. Szpilka szybko odkitował i mini-okienko tak 15 na 15 było otwarte. Winnetou błyskawicznie znalazł się w garażu.... Niestety - nic nie było widać. Nowe stroje miały być w jakimś worku i dyro dopiero wieczorem miał je przenieść do szatni.

Ale wynikł szybko kłopot. Winnetou spadł z okolicznościowego uchwytu z drutu i leżał teraz w garażu koło limuzyny dyra. Na całe szczęście nie porozbijał się.

Strach nas ogarnął przed konsekwencjami wizyty dyra w garażu.

Miał jasny dowód włamania i próbę kradzieży auta. No bo co inszego mógł sobie pomyśleć. Jak nie o kradzieży, to na pewno jakiej dywersji. Nawet nasze rozpytywania i poszukiwania prawdy o wojnie i wyczynach Szajnowicza by się zgadzały. Małe były szanse usprawiedliwienia się treningiem człowieka-ryby. Dyro nie za bardzo przepadał za sportem... / koniec cytatu.

BAKCYL - cytat.
- Nie ma przeproś, zgłosi dyro włamanie na komisariat. Jak w banku mamy dyskusje z Jasiem Pomruganym. Albo i śledztwo jakie rozpoczno! . W tym czasie Maniek Szpilka już mnie mierzył i liczył, czy przesmyknę się przez okienko. Wzbraniałem sie.

- Nie marudź, mierz tutaj, jak przejdzie łeb, to i reszta przejdzie - huknął . - Przecie "Winnetou" nie będzie tam koczował całą noc. I to na zimniej posadzce. Maniek zrobił z drutu miarę odwzorowaną na wielkość odkitowanego okienka.

Niuniek Dżeronimo miał lustereczko z Hossem z Bonanzy na odwrocie. Wyjął z kieszeni. Hoss pomógł mu podejrzeć co nieco wewnątrz. Zapewnił, ze Winnetou leży zaraz przy ścianie w garażu.

- Ja sie nie przecisnę - podsumował Szpilka. - Nie ma innej możliwości zabrania dowodu naszego przestępstwa jak mykniecie tym judaszem do środka. Chcesz być człowiekiem-rybą, jak Szajnowicz-Iwanow, to sie hartuj. - Najpierw zostaniesz kotem, co to Indianina poratuje...

Wiesiek, który na zakup lustereczka z Winnetou podczas odpustu zbierał drobne przez kilka miesięcy siedział teraz markotny przy ścianie obok śmietnika... / koniec cytatu.

BAKCYL - cytat.

Podpadliśmy nawet Gienkowi, bo pośpieszylismy się z tym obejrzeniem strojów dla starszakow. Można było poczekać do wieczora. Nic, grunt że w niedzielę chłopaki zagrają w nwych koszulkach, spodenkach i getrach, Hmm... Może znów nastukają tych z tamtej strony rzeki. Może Lolek nie puści żadnego farmazona, a Jasiek palnie ze dwa gole. Może Marian, brat Lesia walnie karniaka...

Pojawiły się obawy, bo nie posłuchalismy Gienka, który miał pewne miejsce do kibicowania. Siedział na przmyrowanym do garażo-szatni śmietniku z nogami spuszczonymi wygodnie. Teraz była mała sznsa, że usiąść obok. - Jak pozwoli to może najwżej postać z nim. Też nieźle brzmialo, bo grę było widać z wysokosci... Śmietnik był taki sobie, może na wysokość metra od ziemi. Czasem nieźle waniało, szczególnie jak było upalnie, a ten pobielony przymurówek był wypełniony... / koniec cytatu.

BAKCYL - cytat.

...Mirek był kumplem, który mieszkał koło szosy. Pewnego razu zrobił nam wykład na temat smakowitych plantacji truskawek. Szybko wpisałem się w tok jego myslenia.

- A ja tam się nie stracham właściciela - palnąłem. - Moge jechać już teraz - powiedziałem pewnie, choć była niepogoda, a nawet gorzej. Miało sie na deszcz, a co niektórzy mówili, ze to będzie trzydniówka.

- To jedziemy! - podjął decyzję Mirek. - To kilka kilometrów, rzadko kto pilnuje plantacji, a nawet gdyby nas kto przydybał okiem, to nie ma szans nas złapać... Mamy takie kolarzówki, że żaden Stożek, nie dojdzie, tym bardziej Stożkowa. / koniec cytatu


BAKCYL - cytat.
...Zgodziłem się ruszyć z Mirkiem na truskawki do Stozka, bo nie dość, że nieźle zareklamowal, to juszcze mozna się był nieźle nafutrować na zapas. Co mamy jeździć przez kilka dni. Tylko strata czasu. Teraz mogliśmy się najeść zapasowo. Nie trzeba bylo torebek kombinować, ani co... Tam było przeciez ponad hektar plantacji.

Mirek miał we mnie przymierzeńca, bo obiecał nauczyć plawania. Tak, że miałem pewne że do czasu przyjazdu Koki na wakacje bede umiał na fest. Mówił, że trzydniowe opady jeszcze mocniej podniosą poziom wody w Rężniczance... / koniec cytau.

BAKCYL - cytat.

Nie ma co kryć, z Mirkiem Janiukiem okolicznościowe w celu pożyczenie truskiawek z plantacji, zakolegowałem, bo miałem cel. Obiacał mnie nauczyć plywać. I obiecał, ze nikt nie bedzie przeszkadzał nam na tej tamie z przejazdem kolejowym. Ani żaden Cecho Brzybrzykowski, ani tata, ani mama, ani inni. Iże nie musowo żadnych zabezpieczeń przed topielcami, sami damy radę. I że to nic iż głeboko, a nogami na ma szans dna dotknąć.

- Właśnie o to chodzi - mówił Mirek. Mieliśmy iść już wczoraj de pare kilosów, ale ta ulewa przeszkodziła. Teraz wody jeszcze mocniej wzbierały, szerzej na łaki się powylewały. Coraz więcej był we wmnie strachu przed tą nauką, a Mirek wciąż zapewniał, ze po godzinie będę umiał pływać. - Co tam taki deszczyk? - mówił. - Żadna przeszkoda! / koniec cytatu
 
  BAKCYL - cytat.
- Mirek! Wiejemy, zobacz ten pilnowacz od Stożka jedzie rowerem w naszym kierunku. Deszcz mu nie przeszkadza. Macha coś łapami!

- Siedź i rwij w torebki na zapas! - usłyszałem. - W połowie drogi odpuści, albo się pośliźnie gdzie...

Do torów mieliśmy może 50 metrow. Rowery były ukryte za nimi jakieś 100 metrów. Gdzieś daleko słychać było gwizd lokomotywy. Mogła być kilka kilometrów od nas. mogła być bliziutko. Zauważyłem, że moje rzymki oblepione są błotem z drogi i plantacji totalnie, obawiałem się bo gołe stopy normalnie ześlizgiwały się z podeszwy. Było coraz gorzej. Ulewa miast zelżeć wzmagała się coraz bardziej, truskawki które narwałem do papierowej torebki po cukrze już przemiękły i nic nie mogło ich chronić przed zniszczeniem. Narwaliśmy, a teraz zostały w błocie plantacji.  Jadyna korzyść to te zjedzone na poczekaniu i na zapas na następny dzień. 

- Po cholera im takawielka plantacja, jak małolatom żałują! - zaklął Mirek. Stróż od Stożka minął połowę drogi i nadal wymachiwał i gnał ku nam. Nie zamierzał przestać. Lokomotywa była coraz bliżej...

Wrszcie i Mitrek się przestraszył!

- Dobra! Spieprzamy! Deszczówka kapała mu z nosa, jakby kto polewał mu głowe. Mnie to pewnie skapywała nie tylko deszczówka, ale i pot, i strach. Odechciało mi się plywania i tych truskawek na zapas... Strach od Stożka już niemal był na wysokosci naszej odległosci do torów.

Śmigneliśmy tak szybko i sprawnie, że nawet utytłane w błocie rzymki się nie poślznęly na szynach i podkładach kolejowych. Kiedy wychodzilismu z rpowu obok nasypu kolejowego, można było- troche odetchnąć. Mieliśmy nadzieję, ze nasz przesladowca wrócił do stodoły Rożka. Spacerkiem szlismy wśród kropel ulewnego deszczu po schowane w przeciy rowery.

Ale gdzie tam, ledwie skład towarowy na ponad 30 wagonów przemknął ku stacji, obejrzeliśmy sie. Skurczybyk - chyba miał schowany rower gdzieś koło torów, bo teraz napierał w naszym kierunku jakąś Ukrainą. Mirek już dopadał swojego roweru.

- Ja migam błyskawicznie do chaty i kryje się na upatrzonej pozycji - oznajmił Mirek. - To straszydło pewnie zaraz zawróci...

Zostałem sam ze swoją damką, w której po wyciągnieciu z przenicy pojawiło się mnóstwo błota i innego badziewia. Mirek już pedałował po błocie w kierunku wioski. Ulewa się wzmagała z minuty na minute. Stróż od Stożka miał do mnie około 300 metrów, Mirek był już o drugie trzysta przede mną. Już nie nadążałem za nim. Całe szczęście, że ten deszcz był ciepławy... / koniec cytatu.

BAKCYL - cytat.

Zanim swoja damkę wyciagnąłem ze zboża w koło się namotało sporo morej przebicy. Wyszarpywałem nerwowo czyszcząc szprychy. Miałem przewagę na poscigiem goscia od Stozka, bo ten musiał si,e przeprawiać przez coraz wieksze i głebsze kałuże, które się pojawiał na drodze. Już raz usiłował chyba przejechaćje swoją ukrainą wpław i się skąpał z nopiekiem. - Dobrze ci! - warknąłem pod nosem. Byłem zły, ze nie ma Mirka, ale wciąż liczyłem, że szybko dotrę do niego, na upatrzoną pozycję, a tam bedzie już przygotowana broń do obrony przed natarciem Mówił coś o kijach z leszczyny, gałeziach z wiśni, które miał zapożyczyć u sąsiada, o jakimś łuku od Winnetou, o pepeszach z magazynu. MLyślał szybko i dorze. Teraz pedziałem na piechotę w kierunku Cioska, bo ciagle mi sięw szprychy wlatywały gałezie mijanego zboża, wpierw przenicy, teeraz jęczmienia. Mirek był już za zakretem za parkiem, mijał fabryke platykowych dywanów, która to fanryka paliła sie niemal z regularnoścyią pór roku i słonecznego zegara. 

Była to drużka węższa od tej biegnacej od torów. Ześlizgiwałem się z niej co kilka kroków. Przewracałem razem z rowerem. A straszydło na ukrainie było coraz bliżej. Teraz nie machało łapskami, tylko coś wrzeszczało, warczało... / koniec cytatu.

BAKCYL - cytat.

Nie mogłem już dychać. Rower lezał daleko z tyłu w zbożu. Własnie mój prześladowca się zatrzymał i poszedł go szukać. Przestarszyłem sie, że to już koniec. Już po naszej babskiej damce i najwięcej będzie stratna mama. Nie myślałem nawet, że jeszcze kiedykolwiek rower odzyskam. Mimo, że był ubłocony do cna i nie mozna by było nim jechać, to przecież był nasz. Taka strata!

Schowalem się w pszenicy i chyłkiem skierowałem do Cza-Czu-Kowego parku. Zamierzałem skryć się w krzakach pod którą siolidną lipą i przeczekać zarówno ulewą jak i pogoń truskawkowego mściciela... / koniec cytatu.

BAKCYL - cytat.

Dla podsłodzenia humoru pewnie przypominał mi sie ten pan, co to miał tą fabryke plastykowaych dywanów, jakichś linoleów, albo jakoś tak. Fajny był gość, przychodził do taty po jakieś załatwienia i zawsze przynosił mi coś słodkiego. Zachodziłem w głowe skąd ma takie cymesy w kolorowych szeleszczących pazłotkach. Raz to nawet dał mi pomarańcza. Czekałem...

Deszcz się wzmagał a moje myśli kłóciły sie z realiami dnia straszneego. Ścigał mnie truskawkowy mściciel, nadzieje na obfutrowanie się owocem poszły w błoto i na zapas nic nie zostalo. Podobnie nadzieje, że na tych truskawkach, to przy odrobinie pomyślunki i piłki by się dorobił szybciej. I tego dziadostwa ze skógumy by już nie kopał, nie kleił pogrzebaczem, kiedy jaka drzazga wepcha się w gumę i piłka nagle sflaczeje.

Teraz składałem tylko zdrowaśki, aby ten mściciel odpuścił i uwalnił mnie z niewoli w Cza-Czu-Kowym parku koło Cioska. Opuscił mnie nawet kolega z wyprawy na truskawiki.../ koniec cytatu.

BAKCYL - cytat.

Tam Mirek pewnie już grzał się pod jakim kocem, albo i piernatami dziadka, a mnie czekała niewola w szponach tego bandziora w nieprzemakalnej kurtałce z ortaliona i w deszczówce na głowie, bo przemykał blisko parku i widziałem ten łeb.

Kumałem, że pogonił dalej za Mirkiem i będę mógł wyjść, ale szybko rozważyłem inne rozwiązanie, bo jak to straszydło oglądało porzucony rower, i widziało jak chyłkiem czołgałem się ku parkowi, to skapowało, że rozdzieliśmy się z Mirkiem i zawróciło by mnie dopaść! / koniec cytatu.

BAKCYL - cytat.

Siedziałem w tym zimnym, zmoczonym lejącym wodą, gęstym od drzew lip, topoli, krzaków i innego badziewia parku i jeszcze raz zamarzyłam sobie o tych czekoladkach w posrebrzanych i pozłacanych pazłotkach. Poczułem się zdradzony przez Mirka, który miał mnie nauczyć pławać i z którym kombinowaliśmy zarobienie pieniędzy na skórzaną pilke. Nie ruszałem się ani na ksztę, bo przecież wychodząc na wiekszą przestrzeń mogłem wpaść na "truskawkowego mścieciala"... Mógł mnie scopić - jak mawiała mama, kiedy na kamasz chciałem iść do Lublina na mecz te głupie 20 kilosów... / koniec cytatu.

BAKCYL - cytat.

Mama zawsze straszyła takim smutasami z Narutowicza 73, co to mogli mnie scopić podcazs maszeroeania na mecz...Takie tanmgadanie - myślałem wówczas. Wystarczylo, ze ktoś tam napomknął że oni takich małoolatow nie biorą, wystarczyło. No to znów straszyli takim cwaniakami, którzy jećdzili czarnąwołgąi łapali dzieci do niej, a później pono wypijali krew. Hee, Janek mówi, ze wcina czosnek i jego krew na pewno im by nie posmakowała.
Było coraz zimniej i zimniej, ciemniej i ciemniej...Zbliżał się wieczór, siedziałem nadal w krzakach, może nialem nadzieję, że Cza-Czu będzie gdzie łaził,ale deszcz się wzmógł... Tak minęło może z pół godziny. Nagle w parku usłyszałem jakieś kroki, łapmanie sptóchniałych gałązek, które pospadały z drzew i leżały latami w trawie. Już miałem wyjść, jak gdyby nigdy nic i normalnie powiedzieć Cza-czu "dzień dobry", gdy pojrzałem w mgle postać. To to straszydło, wasza mać, łaziło po tym chruscie i mnie szukało. Aż mi się cieoło ze strachu zrobiło, tak jakby mni sparaliżowało. Byłem jak zlodowacony logowiec w kształcie dziecka. Tryskawkoway mścicie;l był coraz bliżej.

_ Ty szmato! Ty skurwiała babo! No chodź tu! Jakeś tako mundro! Chodź! - usłyszałem głosny krzyk. - Te twoje truskawki do niczego sie nie nadajo! - Mirek darł się tak głosno, ze chyba wieś go słyszała w promieniu kiolmetra! - No chodź, nie musisz nikogo szukać! Kurwo jedna! Noo, cwaniaroo! Chodź. / koniec cytatu.

BAKCYL - cytat.

Już nic nie kapowałem. Szukala mnie baba. Była jednak we mgle podobna do straszydła. Szybko domyśliłem się, ze "mściciel" powiadomił  Stożkową i to ona mogła teraz mnie szukać. Ale jak mozna była tak szybko ją zaalarmować. Nie wrzeszczala, że nam z dupy nogi powyrywa, tylko mruczała coś pod nosem. Bałem się, ze poznała Mirka po głosie.  Że jutro z samego rana poleci na posterunek, albo na pocztę dzwonić na milicje. Nadzieja była mała w tym, ze na poczcie siedział dziadek Mirka. A wówczas sprawa by się porypała do kwadratu. Do wszelkiej maści zagrożeń doszliby i rodzice, i ich zmartwienia o kolegiumy, o kary, o wyrównanie straty Stożkowej.

- No wyjdź stara wiedźmo! - Mirek po swojemu. - Czekam tu na ciebie... Jutro ci wyskubiemy te truskawki do cna. No chodż! Weź se i mój rower lampuceroo! / koniec cytatu
 
BAKCYL - cytat.

Wreszcze "truskawkowy mściciel" jakby oddalał się w kierunku krzyków Mirka. Ale mnie galotki nie spadły ze strachu, tylko dlatego, że deszcz je zmoczył i przykleiły się do mnie skuteczne. Dygotałem i zimna i ze strachu, i ewentualnosci konswekwencji, jakie mogły nas dopaść po jawnieniu afery. Zimno i strach to był mały podpiwek, który już raz próbowalismy z Krzyśkiem. Nie powiem, wówczas nam nawet smakował, ale teraz nie dałbym razy spojrzeć. 

Mirek tym ganianiem wytłukł już kawał zboża i nadal słychać było jego szuranie.

Chyba desperackim krokiem postanował wywabić plantacyjnego "łowcę smakoszy truskawek".

- Zmoro przeklęta! Już ja cie urzadzę! - wymachiwał kijem. - Wracam na plantacje! Wytłuke ci ile sie da! I jeszcze azotosem posypie!

Chyba poskutkowało, bo "mściciel" przyśpieszył w kierunku swojego rowera, którym nas gonił i ruszył w droge powrotną. Mirek nadal latał jak latawiec w zbożu Palinowskiego i Mojdaszka. - Mimooza! Mimooza! - wrzeszał.

Poczekałem kilanaście minut i maksymalnym ciachaczem ruszyłem z parku. Normalnie bylem sztywniakiem, w dotadku zmokszonym do granic. Nie słyszałem już Mirka, "mściciel" też znikł z pola wiedzenia, a ja ciągle się bałem, że zawróci i ponownie ruszy w pogoń. W głowie był też rower pozostawiony w zbożu z kilometr wcześniej...

Wrócić się i szukać maminej damki, czy nie ryzykować i dać dyla do domu? - myślałem nerwowo dygotając z zimna.... / koniec cytatu.

BAKCYL - cytat.

Jednak zarysykuę - postanowiłem, kiedy Mirek poędził w kierunku przejazdu. Mściciel od Stożka, kim by nie był, chyba odpuscił wszak ciemność zalegała coraz gęstsza, a i deszcz nie ustępował. Ostriżnie ruszyłem z parku, gdzie przecież przesiedziałem klkadziesiąt minut w strachu i oklejnony przeraźliwy myślami o powrocie do domu z wyprawy na truskawki. Odbdarty ze złudzeń o rychłym anuczeniu się pływania z Mirkiem i pochwaleniu przed Koką, że już potrafię być człowiekiem-rybą jak Szajnowicz_Iwanow.

Krokp o kroku stąpałem wolniotkio w kierunku fabryki linulełum - jak przedrzeźniał to miejsce pracy Cesko. Owłasnie, ten też mógl byćmoim pocieszycielem i powiernikiem. Cesko rozumial młodzież. Sprzedawał w Lublinie zboże wszystkim sympatykom i posiadaczom zwierząt. A więc obcował codzienniez osobami przyjaznymi innym. Bo tacy co trzymali ze zwierzetami musiali być ludźmi pozytywnymi - kumalem. Nie było w nich nic z tych od Narutowicza 73.

Tak kominowalem chwilami, że minę własny dom,bo przecież mógł kto powiadomić mame. I że wstąpię to Ceska. Tak, niby że michodem i przypadkiem się znajde u niego. I rozpytam o ewentualność kulegiuma za kradzież truskawek u Stożka. Bi przeceiż ranoi na pewno rozpyta na pocznie u dziadka mirka o właściciela roweru, który pewnie znajdzie w zbożu.

Może nawet odstawi do komendanta i Jasio Pomrugany zjedzie do wsi. Oczywiście celem wszczęcia kolejnego śledztwa. Już drugiego po włamaniu do szatni dyra szkoły, co chcieliśmy zawczasu obejrzeć nowe stroje piłkarskie starszaków. I co wystukaliśmy okienko do szatni i co co nam lustereczko z Winnetou wpadło do garażu omal nie demaskując nas jako złodziejaszków garażowych. To z takim trudem zakupione na odpuście przy kościele lustereczko. Ca pieniądze uzbierane za butelachy sprzedane w sklepie. Co nas nawet Cesko pochwaliłł za to spyrlanie grosików i złotówek. Ze dwa rybaki srebrne się uzbieralo wtedy uzbierało... / koniec cytatu.

BAKCYL - cytat.

Do Ceska skierowałem sie już mocno po zmroku. Kombinacja, żeby przejść most i przesmyknąć drugą stroną rzeki nie miala szans powodzenia. Mocno cięgle padało i choć kilka godzin wcześniej liczyłem, że woda opadnie zupełnie, to teraz nie było żadnych szans spotkania nie zalanej kładki i mostku na Rężniczance. Droga gościńcem była jako-tako, choć mocno sfatygowana już roztopami i ulewą.

Obawiałem się nawet, że "cołnowskiego gościńca" też już może płanac wszelkie licho. Tak jak wówczas, kiedy wracalem z tatem z urzędu, kiedy to mi panie u Poklepiny zrobiły funde z naleśników, cukierkow i chałwy... Kiedy to Poklepina mnie wybroniła z podśmiwujków, że maminego cysia cucham. I co też mi zrobiła funde na całe dwa obiady schabowe, naleśniki z jabłkami, i z placuszków z jabłkami siekanymi a nie smażonymi... 

Starałem sobie przypomnieć jeszcze jej wskazania, no bo wówczas na czas kłopotow potrafiła mi coś wskazać. Tak - mogłem wdepnąć do Poklepiny i uprosić pomoc w kłopocie truskawkowo-Stożkowym. Mogłem też do Ceska, bo obracał się wśród mądrych ludzi w Lublinie. I nigdy na nas nie nawalał, jak co przeskobalismy niechcący, a nawet mocno chcący... Nawet bronił przed rodzicami i tym mundrym starszeństwem. / koniec cytatu.


BAKCYL - cytat.

Byłem już na moście w drodze do Poklepiny. Tu okazało sie, że woda prawie dosiega przejazdu i lepiej nie iść dalej. Lepiej zawrócić i od razu pomaszerować do Ceska. Nawet jeśli jest ryzyko, że mama Hela przyfiluje i zdziwi się gremialnie, że mijam dom jak obce miejsce i idę dalej. Oj to by ją zafrasowało. Tak - trzeba zawrócić te parę kroków na Kraśnik i po czterdziestu metrach skręcić do domu. Woda już rozlała sie na łąki Ochockiego. Utworzyła morze wielkości kilku hektarów. Trzeba zakasać nogawki i iść wpław na kierunek Czołna. Będzie ciężko, bo to wszelkie barachło ciągnie sie razem z nurtem deszczówki przeciw mnie,. Jakby cału świat się zmówił przeciwko. Od "truskawkowo-Stożkowego mściciela". poprzez zdradę Mirka, który mnie wykorzystał i choć usiłował pomóc odwracając uwagę mściciela. Ale odstąpił i poleciał na pola pozostawiając mnie samego, po pozostałych kumpli, którzy strachali się iść z nami na truskawski. Którzy teraz mogli smacznie pałaszować podkolacyjki i nie mieć żadnych zmartwień... / koniec cytatu.

BAKCYL - cytat.

Wobec mojego atomowego kłoptu byli teraz w siódmym niebie. Cesko podtrzymywał na w wakacje na duchu, kiedy Drasik nawalał za zrobienie z łaki maty do judo. Nawet sugerował postukanie Drasika, gdyby jeszcze raz podskakiwał nam. No! Na pewno poradził by też na okoliczność utraty roweru o naszym "zlodziejskim skoku "na truskawakowo-Stożkowy bank" schowany za torami kolejowymi...

Na pewno by co poradził... Może nawet przed milicyńskim śledztwem Pomrugabego by obronił... Bo byłem tak porażony pościgiem, ze niae miałem watpliwosci. Mściciel poszedł ns pocztę i poinformowal komendanta gminnego... / koniec cytatu.

BAKCYL - cytat.

Kiedy postawiłem nogi w breją, która po raz kolejny płynęła w kierunku przeciwnym do mojej podróży do domu, strach mnie ogarnął większy niż wówczas, kiedy maszerowałem z tatem. To było wówczas, kiedy po raz pierwszy wziął mnie do pracy. Właśnie minąłem zakręt i miejsce, gdzie w czasie wojny, co mi opowiadał tato, zginęło dwóch żołnierzy. Niespodziewanie, a właściwie, niespodziewanie to za mało powiedziane, spotkali się wrogowie. Niemiec, agresor i napastnik, bandzior na obcej ziemi... I Polak, żołnierz i obrońca, obywatel w obronie ojczyzny... W ułamku sekundy podjęli decyzję. Strzelili do siebie jednocześnie. Celnie. Obaj zginęli. Wioskowa gromadność pochowała ich obok siebie...

Poczułem nagle przypływ innego rozwoju wypadków, gdybym u Ceska nie uzyskał jakiej porady w sprawie naszego z Mirkiem napadu na "truskawkowy" bank u Stożka. Koka uczył mnie, żeby na każdy problem mieć kilka rozwiązań. Teraz taki problem miałem. Poklepina odpadła, bo deszcze i woda za duża, żeby ryzykować dojście do niej, Cesko... Zacząłem myśleć nad innymi rozwiązaniami. W głowie pojawiła sie piłka.../ koniec cytatu.

BAKCYL - cytat.

  Bo pilka była od kiedy, ktoś powiedział ile kosztują truskawki. Taki kilogram w szarej torebce  po cukerze. O razu zacząłem dodawać. Kilkanascie takich torebek i była piłka skórzana. człowiek by sie nie meczył już tym klejeniem skótgumy...Nie podgrzewał pogrzebacza na czerwono, nie pompował pompkami do roweru, albo wozu gmumowego. Najgorsze było ustawioenie wylotu od pomki przy wlocie powietrza do piłki. Oj kurna, ile z tym bylo problemu. Musiało jak najmniej powietrza uciekać w powietreze. Nooo, później można było pograć troche, pożąglować, poslalomować. Niestety - kiedy przyszedł mecz, piłka mogła wpaść w gałęzie z sosen i olszyn przygotowane do podziabania na zimę. One usychały toteż drzazg i szpilek przybywało z dnia na dzień... / koniec  cytatu.

BAKCYL - cytat.

Tak więc piłka była w planie, ale na drugim miejscu, bo wcześniej mieliśmy się z Mirkiem "nafutrować" tak, żeby na kilka dni wystarczyło. Cholera, cgdyby nie deszcz, to może by się uddało. A tak straciłem maminą damkę. Humor mi noe dopisywał, kiedy brpdzięłm w kierunku chaty. Zbiżałem się do chaty faceta, którego libiłem, bo fajnie na niego mówiono - Szala-Bala!.Heee, to był ktoś! Tato nie pozwalal na niego złego słowa powiedzieć, choć nasze mamy nie lubiały go. Stał się uosobienioem fabryki wódki i nieszczęść związanych z wódką... Jakby natura im podpowiadała, żeby go nie lubić. Bo w fabryce nie wolno było wynosić wódki, ale tak na wlasne potrzeby pono można było kropnąć setkę ostrego trunku w samej fanryce pod tytułem monopol spirytusowy... / koniec cytatu.

BAKCYL - cytat.

Do pana Szala Bala jakoś dopłynę - miarkowałem. Gorzej bedzie wwdrapać się pod górke, już za nim. Niby stamtąd woda i wszelkie licho nie sppływa na gosciniec, ale wdrapać się na górkę nie jest prosto, szczególnie jak się lezie w błocie, jak rzymki ważą o kilka kwintali, że trudno krok zrobić. Szczegolnie jak w ich wadze jest strach przed dniem jutrzejszym, kiedy to rozpocznie się rozpytywanie i rozpamiętywanie. Kiedy na pewno już Pomrugany się do nas szykuje na śledztwo. Kurde blade, jeden kłopot z glowy, bo nasza nieudania inwestycja w tamę, aczkolwiek też zagrożona tematem "do wjaśnienia na 73", jakoś się upiekła. Jeszcze porządnie człowiek nie odsapnął po tamtym i wizycie za torami, gdzie można był nareszcie pomysleć o nauce bycia Szajnowiczem-Iwanowem człowiekiem-rybą, a tu już nasz.. Masz ci los! Rozmyslałem i jakoś mimowolnie człapałem corazwolniej, jakby nie chcą dojść do Ceska. Bo też i on mógł nie pochwalić naszych zapałów. Zbesztać z nopiekiem i jeszcze troche. Czasem nogi wpadały w błoto po kolana, wszak droga był mocno sfatygowana dołami i dziurami, bo nurt wody wupłukiwał nie tylko zbędne licho, ale i inne mongoleny... / koniec cytatu.
 
BAKCYL - cytat.

Niby byłem wreszcie na wysokości bocznej drogi do Haśniaka, ale deszcz zacinał mocniej. Straconaa mamina damka nie dawała mi spokoju. Niby wyskakiwała mysl, żeby jutro odbyć trasę dzisiejszą, bo może by gdzie leżała, ale przecież "truskawkowy mściciel" mógł obstawić drogę swoimi ludźmi, a nawet chychać na tego, który przyjdzie po rower. To nic, ze brudny i popsuty... Dla niego przecież ten, który by sięzgło-sił, albo wziął w jakikolwiek inny sposób rower, był złodziejem i bandziorem. Jesli mnie tak mocno szukał w tym Cza Czukowym parku, to miał w tym jasny cel! Kurrna, a jak jeszcze trzeba bedzie szkody wyrówwnać? - naszło mnie. Kaplica!... / koniec cytatu.

BAKCYL - cytat.

Deszcz na szczycie górki zaczął mocniej padać, a porywy wiatru krople deszczu zmieniały w pestki podobne do pestek czarnych czereści, która często odwiedzaliśmy w wolnych chwuilach. Można się było nieźle podreperować w słodkich brakach. Ezadko też ktokolwiek nas gonił Może co najważej jakieś ekstra podgłodzone ptactwo. Pamiętałem jeszcze ratarsze czasy, kiedy z Mucianciejem chadzalismy na słodziutki czereśnie szczepiowe. Oj - to była jak sz;achetna uczta. Stary Hasna, bywało, pozwalał nam poskubać tych czeresni. Zawsze tylko powtarzał, żeby wcześniej go pytać. Tak robiliśmy i nigdy nie było sprzeciwu. 

BAKCYL - cytat.

...Bywały niesnaski, bo przecież rośliśmy, to i czereśniowe potrzeby rosły. Wprawdzie Hela cały czas ganiła nas, a nawet powtarzała, że od czereśni nie urośniemy, co najwyżej jak małe liliputy zostaniemy. Ale ja chciałem szybko urosnąć, bo pod takim warunkiem obiecywano opowiedzieć dziadkowe i tatowe tajemnice wojenne...

Te liliputy to miała była kara za podkradanie owoców. Haśniakowi.

Ale coraz więcej się pracowało przy powrósłach w polu, to i treningi sportowo-wojskowe trzeba było przeprowadzać. Na ich czoło wysuwały się testy na odwagę, na niedzielne, czereśniowe obiady... Jedni stali na czatach z pepeszami w rękach, najodważniejszy miał nakarmić wszystkich.

Przystanąłem na krótko obok najpotężniejszej czereśni takiej czarnej i dzikiej, włażenie na nią wymagało odwagi. Deszcz tak mocno pędził ku podłożu, że utrącil sporo owoców, a kruki, wrony i inne ptactwo też gdzieś zwiało przed deszczem... / koniec cytatu

BAKCYL - cytat.
Poczekałem jeszcze chwilę i ruszyłem w kierunku figury koło Przybylaka. To miejsce było dla mnie wielką tajemnicą, taki mały cmentarz. Pamietam, jak wracałem z tatem z gromady, od Poklepiny. Opowiadał mi, że w czasie wojny Polak i Niemiec niespodziewanie na siebie najechali i równiczesnie strzelili. Obaj zgineli. I wieś pochowała ich we wspólnym grobie, właśnie koło tej figury. Długo tam leżeli na tym małym cmentarzu, dopiero po latach rodziny zabrały ciała.  Zawsze ciarki mnie przechodziłu, kiedy mijałem krzyż. A przecież z tego co tato mówił, to zginęli blisko trasy Lublin-Krasnik...

Teraz do wszystkich strachów świata w środku nikczemnej ulewy, nikczemnego zimna i bezczelnego napadu na "truskawkowy bank Stożka" doszedł strach, że kiedy będe szorował ku Ceskowi, to mnie takze i duchy zabitych żołnierzy pogonia. Kombinowałem jak z daleka obejść to miejsce. Nic nie wykombinowalem, bo jedyna inna droga mogła być przez zboże Przybylaka  i tego pana o ciepłym nazwisku. Teraz nie było szansy, żeby nawet on mnie choćby trochę ogrzał. Nawet ciepłem nazwiska.

Chata była już na widoku, ale błoto też stawalo się wieksze, deszcze mokrzejszy, niebo coraz bardziej granatowo-sine, a ciało zaczął otulać coraz większy strach przed jutrem.../ koniec cytatu.

BAKCYL - cytat.

Lubiłem ten widok swojej chaty z tego punkty. To na tej górce po raz pierwszy usłyszałem o tym, że był tak samo zimno i deszczowo, kiedy dzadek szedł na wojną. Co to tato mi powiedział. gdy byłem mały i co wszyscy go nataranaiali, że głupol, bo będę chodził i rozpytywał  wszystkich o te wojne i dziadkateż będę rozpytywał. I, że to rozpytywanie może być niebrzpieczne. Ta górka po minieciu pana SzalaBali i Hasny była miejsce magicznym. Lubliłem, bo przecież już często się widywało różne historie z czereśni u Haśniaka. Na te dzikie mielismy wstęp dowolny, co najwyżej czasem jaki jego wnuk czy inny kto z rodziny wpadał z sąsiedniej wsi i nas przeganiał. Czasem się nawet nie za bardzo strachał człowiek, bo przecież stary Hasna pozwolił. To był kumpel dziadka. On pozwolił i nawet potrafił tych swoich karnoscić słownie, kiedy nas przeganiali. Podpadaliśmy, kiedy widział w rzepaku, czy innm zbożu  połamane gałązki czeresni. Bo czasemsie tak skubało nie ryzykując wejścia wyżej, czy dla przykładu po urodziwsze owocowow czeresnie. 

Zdarzało się, ze wykorzystywalismy do maksimum wolny czas i p;rosto z pola goniło się do Hasny na czereśnie. Bywało, że później nie potrzebny był nawet obiad. Kiedy po południo rodzice już ruszali do prac, jasne że złazilismy z drzew i ruszaliśmy w pole. Brało sie po kilka co obfitszych owocowo i słodkowo czereśni...

Mignąłem przed  znanym mi miejsce pochówku żołnierzy, którzy zgineli podczas wojny i czym predzej ruszyłemdo w kierunku własnej chaty. Nie, nie miałem zamiaru wstępowałc, zeby sięe podgrzać czy podsuszyć. Miałem ominąć i popedałować do Ceska. Był rarunkiem na teraźniejsze utrapienia truskawkowo-milicyjne. Na pewno przynajmniej dobrym zdaniem by pocieszył.... / koniec cytatu.

BAKCYL - cytat.

Było coraz ciemniej i zimniej. Byłem w połowie drogi do domu, z domu do Ceska było tyle samo. Moje problemy zmarzły razem ze mną. Zmokły niemiłosiernie. Tak jak zmokła i została zalana wieś. Nie myślałem, że ta zakichana tama nam się jakoś upiekła, bo pono to nie z naszej przyczyny wylały wody Rężniczanki. Już się radowałem, że pływać szybko będe umiał i zaskoczę Kostka. A tu masz babo placek! Z tymi truskawkami i przepadkiem rowera jeszcze większa afera się szykowała. I w komendzie gminnej milicji i w rodzicielskim domu...

Także na pewno pojawi się na wszelkich wiejskich spotkaniach, zebraniach, plotkarskich schadzkach, temat na pewno pojawi się w obiadowo-polowych dyskusjach, itepe, itede, etcetera.

Dom otaczała popołudniowa i podeszczowa mgiełka, mamy nie widziałem, a wiec do obrządku jeszcze nie ruszyła. Miarkowałem, żeby powrócić i powiedzieć Mirkowi Janiukowi, żeby tak cichaczem po nocy podejść po ten rower. Może byśmy jakoś wymacali w ciemnościach. Jednak szybko po chwilowym postoju i przemyśleniu, ruszyłem dalej... / koniec cytatu.

BAKCYL - cytat.
 
... Z tymi naszymi dziewczynami herbu babci Antosi i dziadka Janka sprawa była bardziej skomplikowana. Choćby i z tego powodu, że było ich tylko dwie. Kurde blade jak można było kumplować z nimi – nie potrafiły biegać, trenować, uprawiać judo, ani nawet odpowiadać na skomplikowane pytania. Żadnego sportowca nie znały. Jednak zawsze jakieś tematy ich frapowały i miały swoje sprawy.

Grażyna była siostrą Koki i Zbysia z Kraśnika. Alonia starszą siostrą moją i Krzycha małego. Małego bo był prawie najmłodszym wnukiem dziadka Janka.

Z czasem siostra z Kraśnika okazała się bezcennym skarbem, wszak dopadła choroba pod tytułem ból zęba. Zawsze jak mnie napierniczał ten ból, nie było rady, co się człowiek najadł strachu i bólu przed i po wizycie u dentysty. Tam nawet i takie cymesy jak czekolady nie radziły. Po jednej z wizyt u tego konowała od borowideł i manipulowania bólem, rzeczywiście ból tej perły ustał – po prosty wyrwał mi zęba. Nie lubiłem tego miejsca, bo tam zawsze jakiś szczepienia i inne były. Kluli człowieka, szczepili itd., itp…. A raz kumpla z ławki, który zaprotestował capnąli na siłę i szczepić go. Słyszałem tylko wrzaski Mirka: - O Jezu!, O Jeeezuu! Jeeezzuniuu. Zakuju mnie, nie chce, ratunku, zakuju!. I w takim miejscu ten borowidłowy miał rwać zęba. Makabra!

Kiedy już wyrwal zęba, bo tato wykorzystując wszelkie sposoby, to znaczy czekolada, obiecanka chałwy, a nawet premię pieniężną w wysykości paru rybaków straty i dwudziestaka – przeważył i uzyskał moje pozwoleństwo na siadnięcie w fotelu. Mając takie wiktuały i tyle kasy, że mogłem podwoić, albo potroić ilośc cymesów. Nawet piłką kupić. Teraz do akcji wkroczył ten biały z kombinerkami. Wyrwal dziada z korzeniami, ból ustał. Nakazał przy tym, żeby koniecznie nic nie jeść przez dwie godziny. W nagrodę tato sprawił mi czekoladę numer dwa, tylko całą drogę mi tołkował, żeby nie jeść przez dwie godziny, zostawił mnie w domu, a sam pomaszerował do pracy. Miałem spokój – przestało i w dodatku miałem czekoladę i obiecane kilo chałwy. I dwudziestaka z rybakami.

Niestety – przestało widocznie tylko okolicznościowo, bo zaraz złapałem czekalodę i podjadłem, choć tych zakichanych dwóch godzin odczekania nie było. No i – jasna cholera! - rozpoczęło się! Najpierw ból wrócił tak z lekka, myślałem, że zapomni się i nie będzie się przypominał. A tu masz. Jak nie pierdyknie z grubej rury. Ból się wzmagał i wzmagał, wzmagał i smagał paszcze aż się poddawałem… Później znów przestał, ale jakby ostrzegał – wróce.

Kiedy Koka przejechał rok później – z miejsca relacjonowałem mu problemy. Sprawa zęba zepchęła na dalszy plan wszelkie inne sprawy. Ale Koka i na to znalazł sposób. Grażynka, nasza siostra zawsze coś zaradzi. - Nie ma chyba szans Koka. Tata mówi, ze tylko kombinerki mogą pomóc, ze on wyrywał nimi sąsiadom takie mini-bydlaki z korzeniami – no to jak Grażynka może zaradzić bez żadnego imadła i kombinerek. - Tato to nawet próbował iść ze mną do tego sąsiada, żeby mi powiedział, że to tylko okresowo poboli i przestanie raz na zawsze, i że jak się zdecyduje do półtora kilo chałwy. Żebym zawczasu przemyślał.

A ten mi, ze siostra ma sposób bezbolesny na ustanie bólu. - Przyjedzie to zobaczysz. Spokojnie. Trzeba będzie tylko…
- Tylko co??? - spytałem z miejsca.
- Nie każe mi skakać do wody?
- Nie, ale z tematem „wszelkie licho i stara mongolena” może trzeba będzie się spotkać.
- Mmmm. Hm!

Ząb spokojnie sobie teraz porastał od ostatniej interwencji chirurga i kombinerkami. On był kurna groźniejszy niż te ślipiory co mogłem pokosztować w kuźnie wujka Juńka. Co ciocia tłumaczyła, że te torby są na cuker i co chciałem pokosztować, a tam były te tajemnicze ślipiory, drewniane goździki do podkuwania butów. Ot – torby były po cukrze i drewniane ślipiory musiał być słodkie. Po pierwszej próbie skosztowania ciocia Jola tylko obsztorcowała wuja, że je trzyma na widoku i to w torbach na po cukrze. - O mały włos byś mu operacje robił tutaj.

No i co po takim dictum mogło być ważniejszego od sprawy bólu zęba. Koka po raz kolejny gadał, że jak pojawi się Grażynka, coś poradzi. Musiałem uwierzyć, wszak Koka nie miał problemów, których by nie rozwiązał. Musiałem uwierzyć. Siostra planowała zawód medyczny, to musiała polizać tych spraw.

NO i stało się szybciej niż wolniej. W te wakacje najsampierw kolejna perełka pobolewała lekko, tak z rana i pod wieczór. Ale coraz mocniej i natrętniej. Już się wzdragałem, że musi dojść do kolejnej wizyty u „borowego”. Grażyna pojawiła się w porę. Koka zrelacjonował problem siostrze. Ja w takich sytuacjach stosowałam i stosuje wąchanie amoniaku – rzekła. To nie boli, kręci tylko w nosie, ale ból przechodzi z miejsca. Jakby cudotwórca dotykał! Jakby kto odciął nożyczkami ten ból! - zapewniła. - A ten chory ząb sam wypadnie.

O! To mi pasowało. Kuurna, łatwa sprawa i tyle spraw rozwiązuje. Dwie łyżeczki amoniaku do wody, szklanka do wywąchania i po bólu...  / koniec cytatu
 
 
 
  Dzisiaj stronę odwiedziło już 54 odwiedzający (91 wejścia) tutaj!  
 
Ta strona internetowa została utworzona bezpłatnie pod adresem Stronygratis.pl. Czy chcesz też mieć własną stronę internetową?
Darmowa rejestracja