hsienko
  Zapach wiatru...
 
 


***

To cokolwiek tajemniczy tytuł zbioru opowiadań. Tytuł przyszedł mi do głowy, kiedy na rodzinnej imprezie wspominaliśmy z bratem ciotecznym - taką pierwszą przyjazną duszą - przygody sprzed lat. Bo kiedy coś rozpocząłem, zaraz słyszałem: - Ee... wystarczy, o, MYK, zamknąć oczy i już minęło 20 lat...

Zaraz więc "myknąłem" i przed oczami mknęły filmowe kadry, refleksy obrazów sprzed lat, sceny, ludzie, historie, zdarzenia...
 
Mykk i... / poczuć zapach wiatru 

Życie to twarda walka. O wszystko; o rodzicielska miłość w dzieciństwie, większą dla siebie niż brata lub siostry, o lepszy kawałek chleba, placka, mięsa, o lżejszą pracę, szczególnie kiedy się mieszka na wsi, a zbliża się akcja burak lub zrywanie parkietu w oborze… Ileż można by było nawymyślać powodów walki.  Nic to wobec wojen; rodzinnych, lokalnych, plemiennych, totalitarnych, światowych.

Bo wszystko to - to jest walka ze śmiercią, która i tak przyjdzie. Bo musi przyjść. Można wszystko wygrać, kupić, ale ONA nie da się pokonać. Z NIĄ się przegrywa, bo po prostu z NIĄ musowo przegrać. Życie to walka, chodzi o to, żeby jeśli już przegrać to honorowo, a nie walkowerem.

Starłem się z nią kilka razy; w sytuacjach niezrozumiałych, nielogicznych, niebezpiecznych, ryzykownych…

Miałem może dziewięć, może dziesięć, może jedenaście lat, koniec lat sześćdziesiątych, królem szos był rower. Dawał wolność, można się było nim pochwalić przed kolegami, a jazda przynosiła siłę dumy. Co tam, można się było ścigać. Ponieważ nie było wielu rowerów, trzeba było się ścigać na jednym. Ale od czego ma się pomyślunek – przecież można się ścigać na czas. Komisja miała zegarek ruchla z sekundnikiem, a zawodnik musiał okrążyć Strzeszkowice dookoła i wrócić na metę. Czas mierzony komisyjnie ustalał króla roweru. Król panował do odwołania, do chwili, aż nie nadchodził wyścig pokoju i nie obwoływano nowej walki o miano króla dwóch kółek. Poza tym, jazda na czas dawała jakąś sprawiedliwość, bo wyścig peletonowy stawiał tych którzy jechali damkami na niewielkich kołach, na z góry straconych pozycjach. Nie mieli szans z posiadaczami „ukrain”.


 
 
Damka lat 70-tych. Przedmiot marzeń małolatow śledzących Wyścig Pokoju.

Na niebezpieczeństwa nikt nie zważał, co tam. Tylko dwieście metrów szosą publiczną Lublin – Kraśnik, gdzie zobaczenie „lublinka”, „warszawy", lub autobusu było całodniowym wydarzeniem. Można było naliczyć samochodów najwyżej na palcach rąk przez dobę. 

No więc któregoś majowego dnia, przed wyścigiem pokoju ustaliliśmy kolejne mistrzostwa jazdy rowerem. Przed tym mistrzem był „mucianciaj", cioteczny brat. Z racji czarnych loków i czarnej cery wcześniej „murzynem bambo” nazywany. 

Kilka kilometrów jazdy dookoła wsi, z miejscowym zjazdem z żużlówki do Radawczyka, przez gać, na najgorszy odcinek, wybrukowany kamieniami jak starożytny rynek. Tutaj trzeba kombinować, albo najlepiej było jechać wyboistymi poboczami. Kiedy tymi poboczami jechał wóz ze słomą lub sianem, niestety należało ominąć, oczywiście tracąc cenne sekundy. Po bruku. Jeśli ktoś miał szczęście – mógł nie spotkać  przeszkody w ogóle, jeśli nie szczęścia – mógł napotkać kilka takich wozów w lgach ze snopkami i żegnaj medalu za mistrzostwo jazdy na rowerze. Miesiące treningów i przygotowań szły w bruk…

Mój start poszedł znakomicie, już po kilku kilometrach miałem świetny wynik, co czuło się w nogach, a jeszcze bardziej dopingował fakt, że rywale dojeżdżali do mety mocno zdenerwowani tym, że musieli mijać po bruku dwie trzy furmanki ze zbożem. Hee, wystarczyło przyspieszyć przez gać, naszą słynna żużlówkę  długości około siedemset metrów - obrośnięta naszymi najwspanialszymi bagiennymi drzewami, olszynami. Przez żużlówkę zasuwało się podwójnie szybko, bo wilgotne powietrze dodawało skrzydeł i pary w nogach. 

Jeszcze tylko wyjazd na tę wybrukowan,ą pseudo-szosę, którą należało pokonać na długości około trzech kilometrów i już się było na asfaltówce Lublin – Kraśnik, tutaj dwieście metrów i znów żużlówka, a po kilometrze meta. Minąwszy zabudowania Dziekanowskiego,  wiedziałem że mam czas primasort i że tym razem ja będę następcą Hanusika na rok. Tym bardziej, że miałem szczęście, bo żadnych furmanek ze zbożem na brukowcu nie było, ani tym bardziej noturliwych kobył, które czasami potrafiły bać się niespodziewanych kolarzy i wyczyniały woźnicom wielkie brewerie.

No więc jestem już na asfaltówce, czas rewelacyjny, bo inaczej być nie mogło. Koledzy już na pewno liczyli, że za chwilę mnie zobaczą, pędze na złamanie karku, już blisko most. I… Oż najgorszy chamie, o pechu największy z największych, o ty bydlaku… Widzę przed sobą furę z sianem! I nic więcej! Tylko czterdzieści metrów do zjazdu na żużlówkę,  jeśli będę jechał z nią, żegnajcie medale i laury! Znów czekaj rok! Decyzja jest natychmiastowa, ani nawet przez ułamek sekundy nie przyszło mi do łepetyny, żeby jechać bezpiecznie za furą, skręcam w lewo celem wyprzedzenia furmanki! Oj - tam dwie sekundy i jestem przed przeszkodą. O kur.. Widzę przed sobą jadącą na zderzenie czołowe „warszawę”, musi dojść do zderzenia czołowego, To koniec!  Nie ma miejsca, żeby uciec, nie ma gdzie skręcić, z jednej strony bariery mostu, z drugiej już fura z której zwisają długie sznury siana i ciągną się po asfalcie. Ostatni dech, ostatnia myśl, ostatni instynktowny  błysk!  Skręcam pod furę, siano amortyzuje uderzenie, „warszawa” mija mnie z lewej strony, piszczą hamulce a ja czekam na zgrzyt stali po zderzeniu samochodu z mostowymi barierami. I gnam… Bo nawet się nawet się nie wywracam. Pędzę nadal! Wyścig trwa, co tam takie zdarzonko. Wygrać…wygrać…wygrać… Zwiać stamtąd jak najszybciej, żeby nikt mnie nie rozpoznał.

Wygrałem! Nikt się nie dowiedział o zdarzeniu! Jakby go nie było! Przynajmniej tak myślałem, byłem szybki na rowerze. Mistrzem.

Wieczorem przyszła do nas siostra taty - ciocia Marysia, która pracowała w sklepie obok mostu.

Już pierwsze słowa mnie powaliły: - Nic wam nie powiedział? Już mógł leżeć w trumnie.

O kurde, skarżypyta.

Serce skoczyło mi do gardła przeskakując ze dwa metry strachu, tak blisko rekordu świata wzwyż, z dziesięć metrów w skoku w dal lub ze dwadzieścia w trójskoku. 

Ciocia zaczęła opowieść o kierowcy „warszawy”, który chciał mnie rozjechać w najważniejszej dla mnie chwili dzieciństwa, podczas wyścigu o mistrzostwo.

 
Kolarzówka lat 60-tych. Taki sobie wynalazek... 

- Usłyszałam potworny pisk hamulców. Po chwili przyszedł do sklepu kierowca tego samochodu. Przyszedł, źle powiedziałam, on się wtoczył. Wiecie co, nigdy czegoś takiego nie widziałam, ja widziałam jego bicie serca, Ta koszula łopotała, ta koszula była mokra od potu, to bicie serca było słychać. Było widać! Ja go chyba poczułam: -  To serce wręcz skakało! Jak serce sportowca – skakało razem, wzwyż i w dal. Jąkał się, nie mógł wydobyć z siebie słowa, płakał. Mówił: – Byłem zabił dziecko, jaki cud. O matko przenajświętsza: – Byłem zabił dziecko! Wyjechało rowerem zza tej fury z sianem prosto na mnie…

Kierowca uspakajał się ponad pół godziny.

- Wybiegłam przed sklep, ale tylko zapach wiatru powąchałam, strach mnie dotykał! O! kolarz - wskazała na mnie.

Byłem już koło Kwietnia!

- A za plecami wciąż słyszałam bicie serca tego kierowcy. Wybiegł też kierownik poczty, struchlał i łapał nerwowo powietrze. Jakby oddychał zapachem wiatru.

Myykk... - zbiór opowiadań / Zapach wiatru!
 
 
  Dzisiaj stronę odwiedziło już 50 odwiedzający (87 wejścia) tutaj!  
 
Ta strona internetowa została utworzona bezpłatnie pod adresem Stronygratis.pl. Czy chcesz też mieć własną stronę internetową?
Darmowa rejestracja