Śmiertelna wyliczanka
(fragm.)
Wszystkie zdarzenie zbladły jednak wobec dramatu jaki rozgrywał się pomiędzy nami podczas zabawy, baletami nazywanej. Antoni Peresiński, najsłynniejszy budowlaniec i budowniczy w okolicy zmarł w okolicznościach zgoła głupich, beznadziejnie głupich, nie do ogarnięcia rozumem. Absolutnie tragicznych. Aż strach pomyśleć jak głupio tragicznych. My nawet widzieliśmy jego towarzycho, bo zabawiali sie na schodach remizy. Pili z musztardówki pod całkiem przyzwoitą zagrychę.
Tosiek o którym się mówi, że wybudował przynajmniej połowę gminy, murarzem był znakomitym. Zarabiał więcej niż dobrze i więcej niż inni. Był solidnym, sprawnym i rzetelnym murarzem, toteż roboty mu stale przybywało, trzeba sie było w kolejke do niego pisać. Jego pechem, nieszczęściem, super, hiper, maxi słabością stała się tradycja. A to piekielne - zjawisko, zguba dla wielu chłopów i bab. Tradycja w murarce rzecz święta, bez niej żadna chata, nawet z betonu a nie siporeksu zdudowaną, nie przetrwałaby lekkiego wiatru, a co dopiero mówiąc silnego huraganu, burzy, czy mini-cyklonu i najróżniejszych trąb powietrznych.
Gdy chłop buduje dom, wiankowe będące najstarszą tradycją musi być obchodzone na bieżąco i we właściwej formie. Ta własciwa forma., to właściwa ilość alkohoru i pokaz kulinarych talentów gospodyni. Ona nie może zlekceważyć bydowlańców, bo to jakby lekceważyła swoją powinnośc. Celem przygotowania własciwego wiankowego czwsto zwołuje do pomocy już okrzepłych w wiedzy o upodobaniach budowniczych. Bo taki podręczny spis tresci też jest wazny. Pono nie ma tutaj gorszej rzeczy niż murarskie krytykactwo gospodyni i jej umiejetnosci kulinarnych, ewentualnie skąpstwa gospidarza, budowniczego rodzinnego gniazda. To coś gorszego niż ujawnienie ciąży i panienki, a nawet romans księżula. Wstyd!
Toteż na wiankowe kobiety potrafią przyrządzać smakołyki że hejże-hej, niemal jak na wesela, czy jakowy jubileusz Koła Gospodyń Wiejskich. Kurde blade: nawet golonki potrafia zrobbić dla robociarzy. Czasem aż im się mieni w oczach od delicji i błagają o najzwyklejsze w świecie pierogi, albo bigosik po normalnemu.
Tradycyjnie opija się każdy ważniejszy fragment budowy. Zalewanie stropu piwnicy – wianek. Stropu piętra – wianek. Zakończenie składania dachu - wianek. Itp, itede, et cetera, ciag dalszy nastąpi. Nie ma siły, żeby murarz nie posmakował z czasem wiankowych imprez porównywalnych z weselem, chrzcinami, komunią, zaręczynami itp., itede, et cetera, ciąga dalszy nastepi.
Antek Peresiński do murarskich oldbojów nie należał, pojetny był i szyko poznał fach. Szybko też obrósł w budawlany autorystet. Najmowano go coraz częściej, a kolejki do wynajęcia jego zespołu były coraz dłuższe. Bo okresowo i na samym początku bardzo ale to bardzo był oszczędny i dorobił się okazałego majątku na tej murarce. Z czasem stał się nawet jakoś coraz bardziej oszczędny, a wyniku stałych i namolnych gderań żony nawet kutwa i dusigrosz. Wszystko jej oddawał, a ta i tak gderała, że grosz potrzebny w gospodarce bez przerwy, dla dzieci w szkole, dla niej samej. A on był po wódce coraz bardziej spolegliwy, oddawał wszystko, całe „wsjjoo”, nawet na kaca nie zostawiając zaskórniaków. Przysłowiowego grosza.
W takich okolicznościach Antek na krzywkę i później coraz częśiej pożyczał kasę, a później zapominał oddac, albo nawet zrewanżować się jakoś honorowo, nawet po przekroczeniu obiecanych, czy obiecywanych terminach. No i w ogóle przestał się rewanżowac. Tymczasem im więcej było zleceń i roboty, tym więcej wianków i więcej gorzałki. Coraz trudniej było mu odmawiać. Przeciwnie, zaczął dopingowac do trzymania terminów wianków… Antek, gospodarz na dwunastu hektarach i wziety murarz pożyczał kase na gaz.. To się nie miaściło w głowie. To coraz mocniej raziło kumpli i nie tylko kumpli. Tym bardziej że mógł sporo pociągnąć, a jeszcze więcej się chwalić – ile to on nie może obalić. Że nawet wiaderko na kaca mógłby wybulkać.
W niedzielę przyszedł po południu na to świeto, kumple ćwiczyli gaz przy schodach do remizy. Tosiek był zwyczajnie na kcu i zaraz rzucił hasło:
- Suszy jak diabli, dalibyście co na kaca, oddam jutro, albo po nastepna flaszkę sam skocze do chaty - dodal pewnie po to, żeby było wiarygodniej. Przecież był już znany z gry w zdobywaniu napitki na krzywkę. - Oj sucsy to suszy, wiaderko bym wygulgał.
Nie raz tak mówił i zapewnial. padało słowo. Bankowo!
Jeden z chłopaków, wcale nie nieznajmy wśród podmiejskiej i wiejskiej braci, ale taki przybyły z zewnątrz rzekł zdecydowanie. Chyba wa ramach wyzwania:
- Dobra jakeś taki mocny to ja stawiam to wiaderko. Warunek - masz wpić tu przy nas, szklanka po szklance. Wiaderko od miesięcy oznaczało litr.
- Ciekawe, czy naprawdę jesteś taki mocny na kacu. No, no wiesz po tych wiankowych przjeciach. Zobaczymy. Misiek poszedł kupis dwie flaszki. Zostały pod stołem. Ustawil pięć szklanek na stole. Rozlał z butelki, którą kupiono wcześniej. Pięć szlanek wypełniło się po brzegi. Tosiek rozpoczął mecz z samym sobą. Na oczach okrutnie wyzwanych kolegów. Rozpoczęło się odliczanie.
Raz...Dwa...Trzy... Cztee-e-e...
Przy piątej szkalnce padł zwaliwszy się koło schodów. Towarzystwo bawiło się nadal, przed każda zabawą trzeba przecież wzmocnić humor i kawaleerski rezon.
My konsumowalismy osmolickie obok, mieliśmy inne problemy i sprawy do rozmówienia. Widzieliśmy leżącego Antka... Nikt nie reagował, przecież nie raz i nie dwa tak leżał. Słońce zaszło i pojawiła sie nocka oraz przyjemny chłodek. W remizie słychać już było pierwsze dźwięki, to popiskiwania panienek i strojenie gitar. Obaliliśmy kolejne winko. O dwudziestej pierszej poszliśmy na salę.
Zabwa trwała w najlepsze, kiedy do remizy wpadł Maniek Lal i krzyczał że Tosiek jest zimny, żeby lekarza i pogotowie natychmiast, że alarm! Po chwili zaroiło się przy nim i wszyscy wybiegli przed remize. Ucichła orkiestra. Lekarz przyjechał szybko. Stwierdził zgon. - Zatrucie alkoholem pewnie, ale sekcja pokaże.
Ale przecież przyczyna była też inna - to super, hiper, gigant głupota wyprodukowana przez tradycję. To także baby sknery i gderliwe kwoki, co to tylko do urodzena zaplanowanej ilości dzieci dupy daja, a później już przed chłopem psita na kłódkę i tylko gderanie za kasą. Wtedy jak chłop se raz na rok kolnie, a mógłby codziennie, to szuka towarzystwa kumpla. A oni mają dryg do gadki i wpadki, do wypitki i .... A wiadomo, wódeczka fajniutka kumpelka, każdy chłopski żal otuli i rozweseli. I później taki ma w dupie babę i woli popolitykować z kumplami przy kieluniu. I zawałek już tuż-tuż. Albo wylew, albo jaka inna super-hiper głupota. - Ot, takie babskie nasienie to jest zguba chłopa i chłopskiej gromady.
PLUS
W poniedziałek nie mogło być inaczej. Zbierali się ludzie koło miejsca gdzie Tosiek dokonoywał śmiertelnego liczenia. Mówiono o "wilku, który to nosił razy kilka", padały inne przysłowia. Ich współnym mianownikiem była 'głupota', czasem kto wtracił wśród przyczyn alkohol. Pojawiły się też i inne wnioski, także te które zawsze lansował Pietrasik. Te o babskim gdaraniu i jego knsekwencjach społecznych. Była już po dziewiątej z rana... Wieś ciagle przeżywała dramat Antosia Peresińskiego. Co tam Tośka, przecież ci, którzy 'pojechali po jego ambicji' też byli winni.
Kiedy padały i inne przyczyny głupoty, śmiertelnego lekceważenia gromadnego życia społecznego i każdego innego, szczególnie w oderwaniu od przykazań i przeżytego doświadczenia, reszta rolników rychtowała się do prac polowych. Trzech reporterów lokalnej gazety przysłuchiwało się dyskusji, wtrącali jakieś historie, opowiadali o innych zdarzeniach. Po godzinie ryszyli dalej, ale ledwie wsiedli do samochodu, w dali pokazała się karetka pogotowia.
- A może teraz kto choruje? - rozważał fotograf. - Zaczekajmy - kierowca uspakajał. Dyskusja stanęła na roli alkoholu w życiu społeczności i społeczeństw...
Pogotowie na sygnale odjechało do miasta.
Z gospodarstwa sąsiadującego z remizą wyszła kobieta, smutna, przybita nieszczęściem, machała rękami w goście rezygnacji i dramatczynych chwil. - Stało sie co? Marceli, ten osiemdziesięciolatek zachorował? - padło pytanie reporterów, którzy siedzieli już w samochodzie. Rozmawiaki z dziadkiem wczesniej. Narzekał na zdrowie.
- Jego syn Franek nie żyje już pewnie!- ktoś rzekł.
- Franek dopuszczał jałówke do byka - usłyszeli. - Ten już zrobił swoje. Ale Franek postanowił po odczekaniu, żeby byczek powtórzył robotę. Chuć wygrała, byczek zrobił swoje i ruszył na ... Franka. Róg wbił w oko Franka - kobieta machała nieskooordynowanymi gestami. - Zabrali go pogotowiem do szpitala. Ale może już nie Żyje (!)
Reporterzy zamilkli:
- Nie ma co! Dosyć wrażeń na ten poranek w poniedziałek, jedziemy do miasta - powiedzial jeden. - Najwyżej zadzwoni się do pogotowia po szczegóły. - Wiecie! Co, gdzie, kiedy, jak i tak w ogóle...
- Ten liczył do dwóch, tylko do dwóch - podsumował kierowca.
Czytaliśmy relację w tygodniku kilka dni później. - Tosiek doliczył do czterech, Franek do dwóch...
Rozpoczeta w niedzielę wyliczanka zakończyła się równie szczytowo i bezsensownie głupio w poniedziałek. Śmiertelnie głupio!
hs