Kiedy byłem dzieckiem w niedzielne popołudnia szedłem z rodzicami na sławną ławkę do Ardasińskiej, gdzie plotkowano i rozmawiano o tysiącu zdarzeń, opowiadano setki historii i głowiono się nad rozwiązaniem problemów. Szybko mnie to znudziło choć wiele z tych opowieści fascynowało młodą głowę. Mnie szybko zafascynowało co innego… Dlaczego mój kochany dziadek Janek nigdy nie przychodził na te "spotkania ławeczkowe", choć miał do pokonania zaledwie kilkadziesiąt metrów? Odkrywanie odpowiedzi na to pytanie to faktycznie treść mojego życia. Życia równie fascynującego jak każde inne. Życia w którym zawodowa kariera rozpoczęła się w burakach. Jerzy Putarment napisał, że "nie ma większej nudy, niż nuda buraczanych pół"... W moim przypadku nie było nudy, bo od buraczanego eldorado spisywanie życia się rozpoczęło. To jakiś symbol...
Przecież...
wszyscy jesteśmy dziećmi buraczanego eldorado...
- Razem z rodzicami uprawiałem buraki. Niewielkie ilości, tyle ile można zasiać na siedmiohektarowym gospodarstwie. Mogłem jednak z bliska przyjrzeć się zjawiskom i faktom, które towarzyszą buraczanym interesom. Mogłem je dotknąć, a nawet posmakować. Oczywiście, wówczas nie stać mnie było na napisanie sensacyjnego reportażu, bo która redakcja potraktowałaby poważnie tekst licealisty o szwindlach buraczano-cukrowej mafii. Niemniej jednak już pierwszy, niewielki tekst pt. „Ja wśród kantów” redakcja renomowanego Przeglądu Tygodniowego potraktowała poważnie. Po jego opublikowaniu „pewni panowie” musieli się mocno gimnastykować przed „pewnymi panami” w pewnej bardzo ważnej instytucji centralnej.
To było moje wejście do buraczano-cukrowego eldorado. Można więc bez cienia przesady powiedzieć, że też jestem synem buraczanego eldorado.
Ja wśród kantów
Miejscowość T. W województwie lubelskim. Punkt skupu buraka cukrowego ruszył wraz z początkiem listopada. Frekwencja od początku bardzo duża. Chłopi odwożą na tzw. premię, czyli w zaplanowane wcześniej dni i w ustalonych orientacyjnie ilościach. Od razu dochodzi do ostrych starć.
- Cholera! Panie, wmawiają po 15-18 procent zanieczyszczeń. Przecież to gangsterstwo – zdenerwowany rolnik klnie przechodząc wzdłuż kolejki – Rozumiem, jest deszczowo, może i trochę błota na burakach, ale nie od razu 18 procent. Rok temu za takie same buraki dawali po 10-11 procent. I to bez zbędnych mrugnięć do procentowego. Już na początku, k..., chcą kabzy ponabijać.
Kilku sąsiadów postanawia interweniować w Związku Plantatorów, są w nim przecież ich przedstawiciele. Skutek? Procent zanieczyszczeń spada do 12-14 procent. A więc...?
Może krzywa jeszcze bardziej się obniży? Wystarczy troszeczkę lepszej pogody. Zobaczymy. W każdym razie dobrze, że ja jeszcze nie wożę.
Wśród plantatorów buraka cukrowego od dłuższego czasu panuje przekonanie, że rok w rok są oszukiwani w punktach skupu. Niektórzy rolnicy przejawiają nawet pewne kompleksy. – Chyba tak musi być – mówią między sobą. Są nieufni i zrezygnowani...
Pamiętam jak przed laty lubelski dziennikarz Stanisław Harasimiuk wziął udział w kampanii buraczanej jako pracownik punktu skupu. To, czego przez kilka miesięcy doświadczył opisał szczegółowo w „Sztandarze Ludu”. To był ogólnopolski skandal. Cykl jego publikacji nosił tytuł „Brałem łapówki w buraczanym eldorado”. Efektem jego sensacyjnego serialu był wielki proces sądowy. Na ławie oskarżonych zasiadło kilkanaście osób. Wyroki były surowe. Kary więzienia, przepadki mienia, wysokie grzywny. Wydawało się, że będzie to przestroga dla przyszłych „buraczarzy”. Nic z tego. Demaskatorska postawa reportera w pewnym stopniu ostudziła zapały co poniektórych, ale na pewno nie wszystkich cwaniaków buraczanej branży, którzy w cukrowej kampanii widzą intratny interes. Dla nich wciąż jest to eldorado, gdzie w bardzo krótkim czasie można zarobić wielką forsę.
W tym interesie nadal spotyka się kanty, oszustwa na skalę wielka i małą.
Pracownicy punktów skupu mają kilka możliwości oszukiwania. Wagowy może na przykład odpowiednio wytarować wage, wiec chłop nie zwazy sobie nawet sam – wszystko będzie w porządku…. Przeważnie nikt nawet nie kwapi się wejść do pakamery, żeby „rzucić okiem” na skalę. Chyba, ze ktoś jest na tyle przebiegły iż wcześniej zważy dostawę, na przykład na wadze węglowej.
Procentmistrz. Ten to dopiero ma pole manewru. Przypuśćmy, że plantator ma zanieczyszenie w granicach 8 procent. Dobrze przeszkolony procentmistrz zaczyna od 11 procent. Chłop jest szczęśliwy, gdy utaguje nawet jeden rocent. Choć i tak jest przekonany, że został oszukany. Przecież nie pierwszy raz odwozi buraki i na tych cholernych procentach zna się lepiej niż dwudziestokilkuletni „procenciak”
A jakie możliwości oszukiwania pracowników skupu ma rolnik? Żadne. Może najwyżej zepchnąć z przyczepy ziemie, gdy nie widzi placowy. Może też zażądać pobrania próby na zanieczyszczenie, lecz przecież on się na tych wyliczeniach nie zna i zazwyczaj po takiej próbie wychodzi mu procent… jeszcze wyższy niż proponowany przez procentmistrza.
Zaczynamy kopać pierwszą partię buraków 15 listopada. Typowo jesienna pogoda. Sucho, wietrznie – to dobrze. Kopaczka ciągnikowa otrzepuje buraki z ziemi. Procenty powinien być niewielkie, bo i odrostów mało.
Pierwszą dostawe odwozi stryj. Dostał 11 procent. Mówi, że w ubiegłym roku za takie buraki miał 6-7 procent. Obecnie i o te 11 procent musiał walczyć. Stryj się zna na procentach: - przez wiele lat był procentowym na różnych kampaniach. – Na razie nie ma co zadzierać – sumuje. – Może będzie lepiej.
- Trzeba zwalać ziemie – rzuca w moim kierunku w formie instrukcji.
- No dobrze stryju, ale mawet te 11 procent to już nie 18 – mówię.
- Oni specjalnie rozpoczęli z grubej rury, żeby było z czego obniżyć do jakiejś ogólnej przeciętnej. Wtedy i on będzie grubo za duża. Ty tych manewrów nie możesz znać.
17 listopada. Wiozę pierwsza dostawę. Szacunek - 12 procent. Za dużo. W domu mówią to samo. Stryj radzi zrobić próbę następnym razem.
18 listopada. Wiozę następną partie. Mam brutto 2870 kg i 10 procent zanieczyszczeń. Lepiej, choć uważam, że powinno być 8. Ale niech tam… Stryj dostał 9 procent. Burczy na mnie, że nie zrobiłem próby. I kadzi coś o frajerstwie (chyba bierze mnie pod włos?).
21 listopada. Zmieniłem przyczepę. Biorę od szwagra większą, ciągnikową. Przedtem woziłem rozrzutnikiem. Mam brutto 5820 kg i 10 procent zanieczyszczeń. Nie jest źle…
Tego samego dnia zawożę jeszcze raz. Zamieniam jednak przyczepę. Ponieważ szwagier swoją zabrał, biorę od sąsiada. I znów mam brutto 5820. Zaneczyszczenie 11 procent. Taruje przyczepe – 1650 kg. Tyle samo co przyczepa szwagra. Gonie do niego, żeby sprawdzic jaką jemu wpisano tarę. 1560 kg! – Kłóciłem się z wagowym, kiedy mi wpisał 1670 – mówi szwagier. – Cóż do cholery, ja nie wiem ile waży moja przyczepa? Bo to raz była ważona z węglem, czy nawet z burakami w latach ubiegłych. Przytyła ze starości? Odpisał mi do 1550 kg.
Jestem skonsternowany. Zasuwam do sąsiada…
- Ile waży twoja przyczepa?
-1450 kg – mówi i pokazuje książeczke.
- O jasna cholera. Kantujo w żywe oczy! Twoja przyczepa jest dwa kwintale lżejsza od szwagrowskiego przyczepy, a piszą mi takie same: - i wagę i ciężar brutto. Jeżeli takie różnice są na wadze tar, to ile mogą obcyganić na całości?
Sąsiad się sarkastycznie zaśmiał.
22 listopada. Teraz jadę odpowiednio przygotowany. Brutto mam 5900 kg.
- Dziwne rzeczy się tutaj dzieją – mówię do procentmistrzyni. Przedstawiam fakty. Zmieszana próbuje ratować się jakimiś przepisami. Że niby można wejść na wage i spojrzeć na skalę, że zarzuty bezzasadne…
- Jeżeli tak pani mówi, a moje spostrzeżenia temu przeczą, to znaczy że macie odpowiednio ustawioną wagę. To jest ryzykowne… Źle żeście mnie ocenili. To że chodzę w brudnych kufajkach i gumowych butach, nie oznacza automatycznie, że jestem w ciemie bity chłop.
Dyskusję kończymy po kilkudziesięciu minutach, przechodząc do oprocentowania.
Mistrzyni procentów proponuje 11.
- Nie! – protestuję twardo. – Osiem, albo próba! Puszczam koło uszu wykłady z zakresy procentowania, kategorycznie obstając przy swoim. Dyskusja się przedłuża. Chłopi się niecierpliwią. W końcu dostaje 8 procent. Jestem zły na siebie, że tak późno zacząłem protestować.
Przyczepę ważą mi teraz dwie osoby. Wychodzi 1520 kg. Jednak!!!
- Przecież z tym można iść do prokuratora – mówię do stryja po powrocie do domu.
- Ja byłem dwa lata temu, kiedy przyłapano wagowego na „dopisywance”.
- Na czym?
- Na „dopisywance”. Wagowy ważył tak, żeby mu zostało. Procentmistrz również tak „rzucał okiem”, żeby coś oberwać. A to, co zostało rozpisywano na chłopów i dzielili wspólnie kasę. Wagowego objęła ubiegłoroczna amnestia, losów procentmistrza nie znam. Była noc, kiedy z naszej wsi zgarneli większość chłopów na przesłuchania na Narutowicza 73.
- No i co z nimi?
- Powpłacali takie kaucje, że na pewno odechciało im się tego typu interesów.
- Nie ci to inni…
- Na pewno ktoś się znajdzie. Większy kant się robi na jednym placu. Ja nie radziłbym się łasić, to ryzykowne!
23 listopada. Rano wiozę przedostatnia dostawę. Jest 5990 kg. Buraki bardzo duże, można podziwiać i za wielkość. Sąsiedzkie konsylium oceniło procent zanieczyszczeń na 11.
- 12 – oznajmia wagowy.
- Nie. Pan doskonale wie, że tutaj nie ma wiecej niż osiem. Robimy próbę…
Na próbie jeden burak odpada. Rzekomo nie ma dziesięciu dekagramów. Szkoda, że widły biorąc do próby buraki nie zgarnęły największych okazów. Nie zmieściły się na widły i do płuczki. Śmiech mnie ogarnia, gdy ten co niby nie ma dziesięciu dekagramów jest ważony na wadze z podziałką skalowaną co 10 dekagramów. Komedia.
Liczenie to rytuał. Kalkulatorem trwało można pół godziny. Wyszło 8,5 procent. Dochodzi jeden procent wody, a wiec naciągane 10 procent. Gdybym za pierwszym razem zrobił próbę, uratował bym ok. 15 procent.
24 listopada. Odwożę ostatnia dostawę. Dostaje 11 procent. Zgadzam się ze względu na pośpiech.
„Przegląd Tygodniowy”, Warszawa, numer 49/193-1985 / Henryk Sieńko